piątek, 19 maja 2017

Prawdziwy człowiek

Jakiś czas temu musiałem wyjść z domu, wsiąść do samolotu i polecieć zobaczyć jakieś nowe miejsce. Podróż zajęła dwanaście godzin, ale było warto, bo w tym nowym miejscu znalazłem sporo rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałem. Stał tam na przykład długi słupek zakończony wypustką, z której rozlegały się śmieszne dźwięki za każdym razem, gdy obok przeszedł ktoś w zielonych spodniach. Moje spodnie były niebieskie, więc musiałem uwierzyć na słowo tabliczce informacyjnej. Droga powrotna również obfitowała w atrakcje. Tak się złożyło, że system automatycznego przydzielania miejsc w samolocie posadził mnie obok prawdziwego człowieka. Wiedziałem, że ów człowiek jest prawdziwy, ponieważ był autorem prawdziwej księgi. Wiedziałem, że księga jest prawdziwa, ponieważ zawierała mnóstwo prawdziwej treści. Było dla mnie oczywiste, że treść była prawdziwa, gdyż została tam umieszczona przez prawdziwego człowieka. Możecie się domyślać, że podróż była dla mnie niezwykle oświecającym przeżyciem.
– Jak pewnie widzisz po prawdziwej księdze, którą trzymam, jestem prawdziwym człowiekiem – zagaił mnie prawdziwy człowiek. Jego oczy skrywały się za grubymi okularami w plastikowych oprawkach a o tym, że posiadał usta, świadczyły drgania nastroszonych wąsów, kiedy coś mówił. Miał niezwykle zwichrzoną fryzurę, co nie było dziwne, ponieważ jego włosy wyjątkowo dobrze zbierały ładunki elektrostatyczne. Gdy opierał głowę o oparcie fotela słychać było głośne trzaski wyładowań. Zauważyłem, że miał na sobie zielone spodnie i trochę mnie zirytowało, że w nowym miejscu, z którego właśnie wracałem, znajdowało się urządzenie, które na ten widok wydałoby niepoważny dźwięk.
 – Tak, bycie prawdziwym to nie jest bycie nieprawdziwym – powiedziałem.
– To prawda – przyznał. Ucieszyło mnie, że tak szybko znaleźliśmy wspólny język. Przypomniało mi się, że jakiś czas temu mi także przyszło do głowy coś prawdziwego i postanowiłem się tym podzielić z nieśmiałą nadzieją, że moja prawda zostanie dopisana do tych wszystkich prawdziwych zdań składających się na treść prawdziwej księgi.
– Niektórzy sądzą, że te drobne monety, które można czasem znaleźć w zakurzonych kątach mieszkania czy zagięciach kanapy zostawiają pająki i inne robaki, które chcą w ten sposób dołożyć się do czynszu – powiedziałem.
 – Tak?
– Moim zdaniem to bujda na resorach. Te pieniądze wypadają nam z kieszeni.
– Jesteś pewny? – Trochę mnie zbił z pantałyku. Spodziewałem się, że zrobię na nim większe wrażenie.
– Raczej tak – przyznałem. – Pomyślałem, że może mógłby pan dopisać to do prawdziwej księgi. W ten sposób ta prawda dotrze do wszystkich i nikt normalny już nie będzie rozpowiadał bajek o płacących czynsz pająkach.
– Chyba nie rozumiesz, jak działa ta księga – powiedział prawdziwy człowiek skrobiąc coś na marginesie prawdziwej księgi. Gdy skończył, pokazał mi, żebym mógł przeczytać. „Gość, który siedzi obok mnie, nie rozumie jak działa księga” – głosił napis. Nie tylko zostałem pokonany, ale moja ignorancja stała się obiektywna. Postawiony pod ścianą, zacząłem się bronić.
 – A jeśli zamienię się z kimś miejscami, to czy ten ktoś, ten inny gość siedzący obok pana, też nie będzie nic rozumiał, niejako automatycznie?
Strasznie mnie korciło, by zrobić taki eksperyment. Korytarzem szła właśnie młoda dziewczyna. Miała śliczną buzię, co mogłem stwierdzić, ponieważ dodatkową ręką, która wyrastała jej ze środka pleców, przytrzymywała opadające czoło. Chciałem ją zawołać, żeby zamieniła się ze mną miejscami, ale bałem się, co sobie o mnie pomyśli. Poza tym wpis do księgi mówił o „gościu”, co można było zinterpretować w ten sposób, że chodziło wyłącznie o mężczyznę.
– Nie gorączkuj się, przecież napisałem to ołówkiem – prawdziwy człowiek pokazał mi, że ołówek jest w komplecie z gumką do ścierania oraz nożyczkami.
– Niektóre zdania są prawdziwe okazjonalnie, w zależności od czasu i miejsca, za kogo ty mnie masz – pochylił się w moją stronę i poczułem, że grzywka unosi mi się lekko w kierunku jego naelektryzowanej głowy.
– Zaraz ci wszystko wytłumaczę – powiedział.
Prawdziwy człowiek okazał się naprawdę łebski i im dłużej mówił, tym bardziej nie miałem ochoty mu podpaść. Prawdziwa księga zaczynała się od zdania, że tylko prawdziwy człowiek może do niej dopisywać kolejne prawdy.
 – A prawdziwy człowiek to ja – powiedział prawdziwy człowiek i puścił do mnie oko. Pokazał mi stronę w księdze ze swoim zdjęciem, które było podpisane: „Mieczysław. Prawdziwy człowiek”. Fotografia została zrobiona niedawno i przedstawiała go od pasa w górę. Wyglądał na niej, jakby był zdyszany i umierał z pragnienia. W tle znajdowała się spieczona Słońcem pustynia. Fotograf musiał go uchwycić w momencie, gdy Mieczysław zorientował się, że oaza do której tak rozpaczliwie próbował dobiec okazała się fatamorganą. Mieczysław pozwolił mi przekartkować swoje dzieło. Znalazłem tam mnóstwo prawd, niektórych tak oczywistych, jak „Sernik jest najlepszym ciastem”, ale też całkiem sporo kontrowersyjnych, typu „Aśka ma głupi ryj” oraz „Woda na Marsie śmierdzi sikami”.
– Kiedy zorientowałeś się, że jesteś prawdziwym człowiekiem? – zapytałem, z szacunkiem oddając księgę.
– W momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że mam bezpośredni kontakt z rzeczywistością, że widzę rzeczy takimi, jakimi one są… – Mieczysław szukał właściwych słów. – Jakimi one są, no cóż, naprawdę.
Potrzebowałem dłuższej chwili, żeby to sobie poukładać. Zawsze czułem się uwięziony w siatce utkanej z pojęć, które wytworzyła kultura i w perspektywie których nieustannie interpretujemy świat. Kultura to gigantyczny pająk, który nie płaci za czynsz, podczas gdy prawda wypada z kieszeni rzeczywistości. Czułem, że Mieczysław może mieć dostęp do tej kieszeni i zacząłem podejrzewać, że trzyma w niej rękę aż po sam łokieć.
– Idę siku – powiedział Mieczysław. Gdy wstał i przecisnął się w stronę korytarza, zauważyłem staruszkę, która przez cały ten czas musiała przysłuchiwać się naszej rozmowie.
 – Synu… – zaczęła, gdy prawdziwy człowiek zniknął w toalecie. – Bój się Boga, widać, że nie grzeszysz inteligencją, ale ten szemrany typ robi cię w konia. On na pewno będzie chciał cię naciągnąć na pieniądze.
 – Co pani mówi… – zrobiło mi się strasznie głupio. A co, jeśli staruszka miała rację? Przecież to wszystko było strasznie podejrzane.
– Synu, prawda to tylko niezasłużony komplement, którym obdarzamy te zdania, które nam się najbardziej podobają! To poznawczy szantaż!
– Szantaż?
– Tak, szantaż! Jak się ze mną nie zgadzasz, a ja mówię prawdę, to jedyne, co ty robisz, to rozsiewasz podłe kłamstwa! – Staruszka rzuciła okiem wzdłuż korytarza i zaczęła dawać znaki, żebym siedział cicho. Wyciągnęła z koszyczka przed sobą jakieś czasopismo i zaczęła je niedbale przeglądać.
 Mieczysław wrócił z toalety. Gdy siadał na miejsce uderzyła mnie bijąca od niego aura prawdy o zapachu mydła. Wciąż miałem w głowie słowa staruszki. Kobieta zdawała się nienawidzić prawdy. Zachodziłem w głowę, jak można nienawidzić prawdy. Przyjrzałem się tej kobiecie nieco dokładniej. Czasopismo, które czytała, było mokre i kapała z niego woda. Niektóre krople w kontakcie ze skórą staruszki zamieniały się w kolorowe kamyczki i z cichym pluskiem wpadały do kałuży między jej stopami. Od kobiety także biła aura, ale była to aura niepewności. Co ciekawe, aura niepewności również miała zapach mydła.
 – Mogę mieć pytanie? – zwróciłem się do prawdziwego człowieka.
 – Jasne.
– Co, jeśli nie zgadzam się z tym, co mówi księga?
Mieczysław wzruszył ramionami.
 – Wtedy jesteś ułomny lub niegodziwy – wyjaśnił. Mówił to takim tonem, jakby tłumaczył najlepszy sposób na zaparzenie herbaty ze zrogowaciałego naskórka niemowlaka.
– Jeśli nie zgadzasz się, bo sądzisz inaczej, to jesteś upośledzony poznawczo. Jeśli zgadzasz się, ale nie chcesz tego zaakceptować, to jesteś moralnie zły.
– A księga nigdy się nie myli?
 – Nigdy – stwierdził prawdziwy człowiek. Otworzył księgę i dopisał kolejne zdanie: „W klasie ekonomicznej jest mało miejsca na nogi”.
 – To prawda – przyznałem, wiercąc się w miejscu.
– Co nie? – spojrzeliśmy po sobie i coś we mnie pękło. Musiałem zatkać usta dłonią, bo zawsze, gdy się śmieję, wylatują mi z buzi pszczoły. Śmiałem się dosyć długo, podczas gdy prawdziwy człowiek tylko kiwał głową, dziwnie ukontentowany.
 – Dajcie spokój! – staruszka z mokrym trzaskiem złożyła czasopismo i zwróciła się w stronę prawdziwego człowieka.
 – Zapisz pan w tej swojej księdze, że zawiera same dyrdymały! Kogo obchodzi, że… – kobieta zaczęła wyrywać Mieczysławowi księgę. Prawdziwy człowiek stawiał opór, ale staruszka zdołała wydrzeć jedną stronę.
– Parówki powinno się jeść tylko z musztardą – przeczytała. – No i co z tego, że to absolutna prawda, skoro to są totalne pierdoły!
Mieczysław przyjął ten wybuch z zadziwiającym spokojem. W typowy dla siebie sposób pochylił się nad księgą i z namaszczonym skupieniem dopisał do niej kolejne zdanie. Przez cały czas zaglądałem mu przez ramię i z każdym kolejnym słowem wzrastał mój sceptycyzm. Na jakimś poziomie zgadzałem się z tym, co pisał prawdziwy człowiek, na innym zaczynałem podejrzewać, że kieszeń z której Mieczysław wykradał prawdę, może wcale nie należeć do rzeczywistości.
– No i co tam takiego nabazgrałeś? – prychnęła staruszka.
– Niech się pani nie przejmuje – wypsnęło mi się. Czułem w ustach mdły posmak miodu. Wiedziałem, że odzywając się popełniłem błąd, bo kobieta znów rzuciła się w kierunku księgi Mieczysława. Może i była stara, ale miała sporo krzepy. Po chwili triumfalnie wymachiwała przed nosem prawdziwego człowieka kolejną wyrwaną stroną. Rozprostowała ją na kolanie i przeczytała głośno:
 – Stare i wredne baby wstydzą się prawdy.
Mieczysław nawet nie mrugnął.
– No co, może nie? – spojrzał staruszce w oczy. Długo się tak w siebie wpatrywali. Nie wiem, ile jeszcze potrwałby ten pojedynek, gdyby nie turbulencje, które wstrząsnęły samolotem. Dobiegający z trzeszczących głośników głos pilota kazał wszystkim zapiąć pasy. Rozległy się nerwowe szepty i gdzieś z tyłu zaczęło płakać dziecko.
Zaczęło się robić dziwnie. Wstrząsy gwałtownie narastały a hałas trzeszczącego kadłuba zagłuszył płacz dzieci i krzyki przestraszonych pasażerów. Zgasły światła. Poczułem gwałtowny skok lub spadek ciśnienia, gdy samolot zaczął obniżać się lub wznosić, nie byłem tego w stanie stwierdzić. Na zewnątrz panował jeszcze większy mrok niż w samolocie i patrząc w okno widziałem tylko swoje niewyraźne odbicie. Moja głowa robiła się raz lekka, jakby miała oderwać się i odlecieć, raz ciężka, jakby chciała się schować między barkami. Czułem, jak pszczoły w moim żołądku bzyczą nerwowo a płyny w moim ciele przelewają się w organicznym okablowaniu, ale to ostatnie mogło być tylko złudzeniem. Chciałem złapać się za głowę i przytrzymać ją, ale jednocześnie bałem się, że jak puszczę fotel, to wysadzi mnie z miejsca i uderzę w sufit. To wszystko było bardzo nieprzyjemne, ale jeśli ja się bałem, to Mieczysław po prostu oszalał. Z paranoiczną intensywnością wpatrywał się w księgę, ściskając ją oburącz przed swoją twarzą. Może sądził, że w ten sposób doda sobie odwagi, może odprawiał modły, ale cokolwiek to było, przyniosło efekt. Twarz Mieczysława nagle się rozluźniła, opuścił księgę na kolana i pomimo turbulencji udało mu się ją otworzyć i przytrzymać jedną ręką. Drugą sięgnął po długopis.
– Jeśli chce pan coś dopisać – próbowałem przekrzyczeć panujący harmider – to proszę koniecznie uwzględnić fakt, że katastrofy lotnicze są bardzo niebezpieczne!
 – Zgadzam się w zupełności! – odpowiedział Mieczysław.
 – To może dopisz pan też do tej swojej durnej książki – do dyskusji włączyła się staruszka – że wbrew pozorom bezpiecznie zmierzamy do celu! Jeśli ma pan choć trochę oleju w głowie!
 – To chyba tak nie działa… – westchnąłem i nagle wydało mi się strasznie zabawne, że kontynuujemy tę grę w udawanie przeczuwając jednocześnie, że to mogą być nasze ostatnie chwile. Spojrzałem na Mieczysława. Wyglądało na to, że zamierzał spełnić prośbę staruszki. Najwyraźniej postanowił pociągnąć ten gag do samego końca.
– Samolot, w którym siedzę, bezpiecznie zmierza do celu – przeczytał najnowszy wpis z księgi i wierzcie lub nie, ale na zewnątrz się rozjaśniło, wstrząsy ustały a samolot wyrównał lot.
– Ale ma pani głupią minę! – wykrzyknąłem bez sensu w kierunku staruszki, ale dawno nie czułem takiej ulgi.
– Trafiło się ślepej kurze ziarno – żachnęła się. – Zbieg okoliczności i tyle.
Było widać, że starsza pani marudzi dla zasady, ale przez resztę lotu nie zaczepiała już Mieczysława. Zajęła się segregowaniem rozsypanych wokół siebie kamyczków. Najwięcej było zielonych. Prawdziwy człowiek też się nie odzywał. Pilnując, żeby nikt go nie podejrzał, nerwowo dopisywał do księgi kolejne zdania. Zastanawiałem się, o czym mógł myśleć. Może śmiał się z nas w duchu, że jego kawał z prawdziwą księgą zyskał nagle dodatkowy wymiar. Może całe to wydarzenie nie zrobiło na nim wrażenia, ponieważ dla niego to nigdy nie były żarty. Gdy dotarliśmy do celu Mieczysław szybko wstał z miejsca i ruszył do wyjścia. Straciłem go z oczu, gdy wmieszał się w tłum wysiadających pasażerów. Pomogłem starszej pani zdjąć bagaż. Podziękowała wręczając mi woreczek z niebieskimi kamyczkami, ale niechętnie go przyjąłem. Wciąż pachniała mydłem. Schodząc na płytę lotniska usłyszałem jakieś zamieszanie. To był Mieczysław – szarpał się z parą ochroniarzy. Zrozumiałem, o co poszło, gdy wraz ze swędem spalenizny, wiatr przywiał w moją stronę tlące się strzępy prawdziwej księgi. Kolejny podmuch rozproszył je w wirujących spiralach i porwał w kierunku jarzącego się na czerwono horyzontu, który w tamtym momencie uznałem za wschód Słońca. Kilka minut później wiedziałem już, że były to płomienie.
– Tak się kończy tchórzliwe chwytanie rzeczywistości za gardło – usłyszałem zza pleców głos staruszki i słowo daję, w jej tonie dało się wyczuć nutkę satysfakcji.
W hali przylotów dowiedzieliśmy się, że kilkanaście minut temu doszło do globalnego kataklizmu. Łuna na horyzoncie świadczyła o pożarze miasta. Przed nami, asekurowany przez dwóch ochroniarzy, przeszedł Mieczysław. Czubek głowy rozświetlał mu płomyk świętego Elma. Zauważyłem, że jego zielone spodnie umorusane były sadzą.
– Myśli pani, że Mieczysław spalił księgę, bo sądził, że to on wywołał tę katastrofę dopisując do niej coś, co tylko chciał, żeby stało się prawdziwe?
Staruszka wyciągnęła z torby mały słupek zakończony wypustką. Po chwili urządzenie zaczęło wydawać śmieszne dźwięki. Ucichło, gdy Mieczysław zniknął nam z oczu.
 – Ale to śmieszne – powiedziała. – Kupiłam dla wnuka.
– To jak pani sądzi?
– Wiesz, jestem już stara a przez artretyzm w moich palcach zamieniam wodę w kamienie…
– Przykro mi to słyszeć…
 – Powiem ci, co myślę… – Staruszka spojrzała na mnie spojrzeniem starej kobiety.
– Jeśli tamto zdanie z księgi Mieczysława zapewniło nam bezpieczną podróż, to tylko dlatego, że było prawdziwe.
Uznałem, że warto się z tym zgodzić.

piątek, 27 listopada 2015

Perpetuum mobile

Ostatnio, gdy pochyliłem się, żeby sobie zawiązać sznurowadło, przypomniało mi się, jak kilka miesięcy temu spotkałem kolesia, który twierdził, że wynalazł perpetuum mobile. Zdaje się, że miał u mnie dług wdzięczności czy co tam, bo ocaliłem mu wtedy życie lub coś w tym stylu. Powiedział:
– Ocaliłeś mi życie lub coś w tym stylu, więc pozwól, że w ramach spłacenia długu wdzięczności czy co tam, zdradzę ci tajemnicę działania perpetuum mobile.
– Uuuu! – odrzekłem. Można w ogóle odrzec: „uuuu”? Tak czy siak, wydałem z siebie taki właśnie dźwięk.
– Posłuchaj – zaczął tamten, ale nie słuchałem zbyt uważnie, bo zapatrzyłem się na przejeżdżający tramwaj. Zastanawiałem się, czy gdybym stanął na torach i złapał kable, które wiszą nad drogą, to czy także pojechałbym jak tramwaj.  
– I tak to jest z tym perpetuum mobile – zakończył po dłuższej chwili gadania o różnych rzeczach, które całkowicie zaprzeczają naszej aktualnej wiedzy o rzeczywistości. – Jesteś jedyną osobą, która zna mój sekret i mam nadzieję, że wykorzystasz to, by zmienić świat na lepsze.  
Zrobiło mi się strasznie głupio, bo przecież w ogóle nie słuchałem. Sytuacja była tym bardziej niezręczna, ponieważ – o czym jeszcze nie wspomniałem – moja wcześniejsza pomoc odciągnęła nieuniknione zaledwie o kilka chwil – facet zdradzał mi swoją tajemnicę leżąc już na łożu śmierci. Być może ciężko uwierzyć, że chwilowo ocaliłem życie komuś, kto i tak już leżał na łożu śmierci, ale z drugiej strony – jak próbowałem się pocieszać – równie ciężko uwierzyć, by perpetuum mobile mogło cokolwiek zmienić na lepsze. Kto wie, może by tylko wszystko pogorszyło? Historia pewnie zna takie przypadki. Na pewno jakieś były.
– Ho-ho! – zawołałem, bo nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.
Gość zamrugał do mnie porozumiewawczo, ale słowo daję, niewiele z tego mrugania rozumiałem.
– Przyznaj, że przy moim pomyśle EmDrive wygląda jak zderzak Łągiewki – naciskał na mnie, jakby chciał, żebym przyznał, że jest dokładnie tak, jak mówi.
– Nie wiem – zgodziłem się, żeby zmienić temat, bo jednak przyszło mi do głowy coś lepszego.
– Perpetuum mobile czy co tam – zacząłem. – No, to bardzo ciekawe, ale zastanawiam się, czy gdybym stanął na torach i złapał te kable, które wiszą nad drogą, to jak pan myśli, czy pojechałbym jak tramwaj? Bo ja myślę, że mogłoby to znacznie usprawnić komunikację miejską i ludzie nie musieliby marznąć na przystankach, a chyba nikt na to wcześniej nie wpadł.
Facet zrobił wtedy takie dziwne oczy, zamrugał szybko i otworzył usta, jakby chciał – do dzisiaj nie jestem pewien – potwierdzić lub zaprzeczyć, ale nie zdążył zrobić niczego, bo przyszedł mi do głowy inny pomysł.
– Albo kwadratowe koła. Wszyscy mówią, że kwadratowe koła nie istnieją, ale gdyby samochód w miejsce normalnych opon miał kwadratowe, to przecież miałby kwadratowe koła, co nie? Zupełnie jak w perpetuum mobile.
Niestety, nie doczekałem odpowiedzi, ponieważ umarł. I właśnie ten obraz – nieme zwłoki niedoszłego noblisty, a nad nimi ja, popijający herbatę menghai yunnan old tree puer ripe i przeglądający w zamyśleniu starą gazetkę promocyjną z Media Marktu – przypomniał mi się podczas zawiązywania sznurowadeł. Czasami myślę, że może zrobił to specjalnie – śmierć i te sprawy – żeby odejść z twarzą, gdyż głupio mu było przyznać, że nie ma pojęcia ani o kwadratowych kołach, ani o tym jak usprawnić komunikację miejską. No i koniec końców, takie mam wrażenie, przyczyna większości naszych problemów leży właśnie w tej niezdrowej ambicji, by wymyślać zaprzeczające fizyce wynalazki, podczas gdy zwykli ludzie marzną na przystankach. Bo jeśli jest jakaś analogia między komunikacją miejską a komunikacją międzyludzką, to perpetuum mobile w tym drugim przypadku już od dawna funkcjonuje w postaci nieustającej gadaniny ludzi czekających w przenikliwym chłodzie na przyjazd tramwaju. Niektórzy bowiem, zamiast zająć się ważnymi sprawami, na przykład takimi jak te, o których śpiewają ci, którzy śpiewają poezję śpiewaną, wolą mieć zdanie na każdy temat. Na przykład na temat feminizmu. Albo na temat uchodźców. Ale to nie dotyczy mnie, bo ja mam zdanie tylko na niektóre tematy. Na przykład mam zdanie na temat tego, że najlepszą zupą jest żurek. No i że dobry do smażenia jest olej ryżowy. To wszystko jest strasznie stresujące.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Co ta pustynia

Upał. Potrzebowałem coś załatwić. Niby nic pilnego, ot, spotkać się z kimś, rozrzucić trochę papieru po urzędach, wymienić klika uśmiechów i zebrać dowody uznania za sztucznie wygenerowane zasługi i cnoty. To był jeden z tych dni, gdy hałas miasta kusi obietnicą oazy zza wścibskich wydm blokowisk, a ludzie, anonimowi w kawiarnianym tłumie, gotowi byli hojnie lać wodę ze swoich powierzchniowych zainteresowań. Nie wiem, skąd brała się we mnie ta zarozumiałość, ale czułem, że nie mogę już dłużej chować pod kefiją spieczonych ust i starych pajęczyn. Gorączkowo ściskałem więc Koran, chorobliwie ściskałem też inne księgi, podczas gdy kurz na języku domagał się w urwanych sunnach starcia lub rozmowy. Byle uwolnić się od tych krzywych ścian i popękanego sufitu, myślałem, zanosząc modły w eschatologicznej próżni lub interpretując wróżby ze stochastycznych heksagramów. Byle wyplątać się ze starych tradycji, od popijania zimnej herbaty nad pustą kartką i wysłuchiwania zawodzenia demonów:
– Kim jesteś?
– O żeż wy, odwieczne pytanie?
Dawałem więc odwieczną odpowiedź:
– Nie mam pojęcia.

Rytuał kończył się zawsze tak samo; ustawiałem święte księgi na półce, jakbym szykował amunicję do walki z piaskową burzą – Biblia, Księga Mormona, I-Ching, Dianetyka, Diuna, Mad Max, Gwiezdne Wojny… Wszystkie obiecywały to samo. Obiecywały zwycięstwo. Obiecywały dużo płynów i nowe życie. Tego ostatniego obawiałem się jednak najbardziej.

Wyszedłem na pulsujący w gęstym powietrzu żar, stawiając kroki i mrużąc oczy. Wsłuchiwałem się w szeleszczącą pod stopami pustynię. Zapas wody chlupotał beztrosko w doczepionym garbie, który w innych okolicznościach dodawał mi posępnej powagi. Nie szukałem towarzystwa, tak jak i nie szukałem innych rzeczy – złotych płyt Moroniego, Arki Przymierza – gdyż jedynym przewodnikiem na pustyni jest przypadek. Na pustyni jedynym przewodnikiem jest przeznaczenie, a na Tatooine, wśród Beduinów i Fremenów, wśród War Boys przypadek i przeznaczenie oznaczają zawsze to samo. Dlatego nie byłem zdziwiony, gdy natknąłem się karawanę przyjaciół z czasów, gdy zsikałem się w piaskownicy.
– Wpadnij do nas.
– Nie mogę, poważnie.
– Czemu? Pogadamy.
– Mam dziurę w skarpecie.
– Więc pokój z tobą.
– I z wami.

Znalazłem się w miejscu, którego nie ma na mapie ani nigdzie. Na horyzoncie ocean uśmiechał się do mnie fałszywie, a ja byłem w ciąży i podziwiałem swoje nabrzmiałe piersi ponad nabrzmiałym brzuchem. Długo tak stałem. Robiłem zdjęcia. Całkiem sporo. Odpychając myśli o brakującej macicy złożyłem przysięgę: znajdę dla ciebie czas. Jestem ojcem i matką. Ozdobiłem czoło kirem. Jestem wdowcem.

Gorąc wylewał się jak smoła z przepełnionego kotła, podczas gdy ja niestrudzenie wypełniałem przestrzeń wokół nas piaskiem. Wydaje się, że miraż pochłonął mnie do reszty, bo pamiętam, że spytałaś, czy szukam specjału. Byłaś ciekawa, jak długo jeszcze będziemy tu błądzić, czy buduję statek i dlaczego wypatruję burzy. Chciałaś wiedzieć, kiedy ostatni raz poddałem się audytowaniu. Kazałem ci się zamknąć i zabrałem się za wypełnianie druków. Wpisałem imię,  adres, znasz mnie. Powiedziałaś:
– Znam cię.
Powiedziałem:
– Zamknij się, wypełnię to za ciebie. Masz mokre stopy.
Powiedziałem:
– Ten siniak, ty wiesz, lubię cię w ciszy. Tylko szum fal, dorosłość, a my klif, brzeg, jak dzieci. Zamki z piasku. Jestem królem i rządzę. Tak więc chcę cię na kolanach, rozkazuję ci, brzuchu. Stworzysz potwora, a ja dam mu ziemię i święto. Święto potworów. To będzie mój dzień...

Popołudniowy głód obudził mnie, a ja obudziłem Słońce. Częściowo rozebrany siedziałem w zielonym półcieniu, wśród ruchomych piasków, jaszczurek i skorpionów. Nie poznałaś mnie, dopiero, gdy się ubrałem i poprawiłem włosy.
– To ty.
– Było mi gorąco.
– Nie mów.

sobota, 25 lipca 2015

I właśnie dlatego

– I właśnie dlatego, rozumiesz, Piotrek? Rozumiesz? 
– Słucham?
– Jezu... Z tobą to jak z małym dzieckiem. 
– Przepraszam, zamyśliłem się. Może pani powtórzyć? 
– Lepiej zamyślaj się nad tym, że jeśli nie będziesz... 
To będziesz w nie-będzie. Jak mnie nie będzie, to będę w urzędzie składał podanie o pranie i sranie. Boskie skaranie, zasługujesz na lanie za życia olanie, w nagrodę cię czeka przedmiotu oblanie, oj tak lalala, titiriti, u-ha! 
– Co ci tak wesoło? Jeszcze będziesz się śmiał baranim głosem. 
– Nie, to raczej taki nerwowy grymas. 
– Nie opieraj się o ławkę. Z tych ocen ma ci wypadać? 
– Chciałem jeszcze odpowiedzieć z historii... 
– Sama zadecyduje z czego cię będę pytać, chociaż nie wiem czy to coś da. Zobacz, jeden stopień, drugi stopień, trzeci stopień... Ze średniej to nie bardzo wynika. 

W klasie pociemniało. Nad szkołą zebrały się chmury burzowe. Deszcz jest tylko kwestią czasu. Dzieci biegają, dorośli chodzą, psy robią na trawnik. Narrator jest wszechwiedzący. Wie, jaki jest sens życia i co was czeka po śmierci. Jest mistrzem tej gry. 

– No, dobrze, powiedz mi... – Żeby to nie był angielski, tylko nie angielski... – Bo nie wiem czy wiecie, że generał Malinowski, który, notabene, był nekrofilem i odprawił stosunek seksualny z większością królów Polski... – Nie angielski, nie angielski, nie angielski! – Znał doskonale język angielski? – Koszmar na jawie! – What is your name, Peter? 
– Słucham? 
– English! Speak English, please! 
– My name... Have... Nie... Did, was, were... Ja wiem, pani profesor! 
– Idź stąd! Normalnie chorzy ludzie! Nie mamy o czym więcej rozmawiać! 

Kolory trochę zbladły. Jarzeniówki powodują łzawienie. Za plecami słychać jeszcze komentarze pierwszych ławek. Pocieszające kpiny. Czuję się skrzywdzony i jest mi żal. Wracam na swoje miejsce stawiając kroki i mrugając oczami. Jakiś wiersz cyniczny, albo maz demoniczny. Otwieram i kartkuję, szukam wolnych stron. 

– Co tam? – Cz. – No, co tam? – Gdzie?! Gdzie?! – Wczoraj byłem, zrobiłem, zjebało się, obczajasz? – Tik-tak, tik-tak, tik-tak – Obczajasz? 
– No, lipa, nie? 
– Hyyyy... Co tam? 
– Mój pies...
– Co z nim? 
– Zdechł. 
– Hyyyy... Tak? 
– Normalnie, wstał, ziewnął i zdechł. 
– Gram przez neta w gry. 
– W co teraz? 
– Teraz w to, bo w tamto już nie, ale może jeszcze będę. 
Chwila wyczekującego milczenia. Jeszcze jedna chwila, oj tak, oj tak, ciężka sprawa, itd. Czy mam gdzieś napisane, że potrzebuje towarzystwa, że jestem śmietniczką na śmieciowe zwroty, co słychać, jak leci, co powiesz, co tam, jak tam, gdzie tam... Podrapał się w szyję, wstał i odleciał. W przejściu między ławkami miną się z O., który mrucząc chodził i mlaskał. Mmmm, Cz., Hyyyy, O. 

Klasa jest jednolitą formą. Jednostki połączyły się w zbiory jak wymieszane kawałki plasteliny. Ciężko rozróżnić poszczególne kolory, gdy się obserwuje z odległości. Te same gatunki tworzą własne ekosystemy. Folwark zwierzęcy. Ogród zoologiczny. Sala podzielona na sektory. Z tyłu rośnie drzewo dla człowiekowatych. Stamtąd przylatują kokosy i banany odprowadzane salwami śmiechu. Środek to zagródki dla kóz i owiec. Zakolczykowane, z dzwoneczkami pod szyją skubią papier i gładzą sierść. Odgłosy wsi, zapachy laboratoriów. Pomiędzy przycupnęły rzadkie gatunki. Mamut o nienawistnym spojrzeniu, nietoperz wiszący obojętnie na opak, leniwiec, papuga, żaba i chomik. Z boku popiskują myszki i szczurki, a na grzędach gdaczą kury. Czuję się jak wysłannik programu przyrodniczego, chociaż wiem że i mnie można gdzieś zakwalifikować. Książę ciemności, demon zniszczenia, wysłannik piekieł, daj mi teraz marzyć daj... 

Czekam na dzwonek jak na zbawienie. Czasem modlę się o dzwonek, Panie Boże, spraw żeby dzwonek, będę lepszym człowiekiem i zacznę chodzić do kościoła, tylko spraw żeby dzwonek. I dzwonek dzwoni a ja zapominam o obietnicach pakując zeszyty i książki. Pierwszy wyskakuje na korytarz a tam tłum. Mieszany i zróżnicowany. Wielopłciowy i wielobarwny. I wnikam z impetem, byle szybko od ścisku, od wrzawy, od smrodu, wymijam, szturcham, uważaj!, o Jezu!, przepraszam!, i ściana i schody i w lewo i prosto, i noga i łokieć i głowa i ręka i ucho i szyja i plecy i dupa i dupa i dupa i sala - ławka - krzesło i siedzę... 

Siedzę i nie wiem czy siedzę tak jak należy, czy naturalnie, czy teatralnie. Przerwa trwa, ja się wiercę, garbię, opieram łokcie o blat, prostuję, noga na nogę, nogi wyprostowane, ręce skrzyżowane, a co ze wzrokiem? Jak mam witać wchodzących do klasy, przyjaźnie czy pogardliwie? Uśmiechać się czy wzgardzać? Miłość czy nienawiść? Zobojętnienie, złoty środek, po równo dla każdego. Więc czekam, a hałas przerwy ciągle dudni. 

Wchodzi Ł. Stoi przez chwilę wahając się, rozważając coś w sobie. 
– Koniec alienacji! – wesoło, przyjaźnie, przełamując lody pakuje się w moje towarzystwo, z pełnią życia, z garściami szczęścia, z brakiem podręcznika. 
– Masz książkę? 
Prezentuję bezgłośnie posiadany elementarz. Wypada powiedzieć jeszcze jakąś bzdurę, najlepiej śmieszną: 
– Wczoraj widziałem przedśmiertne drgawki potrąconej przez samochód staruszki. 
– Ssss, ssss, ssss...
– Zebrał się tłum gapiów...
– Ssss... I ktoś wrzucił między nich granat?! Ssss, Ssss...
– Nie, tylko się patrzyli... 

Siedzę przy oknie i obserwuję zachmurzone niebo. Zerwał się wiatr a oderwana gałąź przygniotła jakieś dziecko. Zagrzmiało i zaczął padać deszcz.

Sala się wypełnia uczniami. Najpierw wchodzą pojedynczo, w milczeniu, niektórzy skarżą, że burza, że zmokną, nie mają biletu, nie mają domu. Następnie grupa na obcasach, w landrynkach i pastelach, żując gumy w równym tempie, trochę nerwowo. Później nasi dzielni chłopcy zwycięscy w konfrontacji z matematykiem w toalecie, zjednoczeni, w oparach swojego ducha, z okrzykami i pieśnią na ustach zajmują bezpieczne pozycje na palmach i bananowcach. Na końcu wchodzą niewierząca, Jezu, można powiedzieć, że jestem poganką, ale szanuję papieża, papież jest fajny, oraz nadwierząca, która od nadmiaru roślin sama zamieniła się w drzewo i teraz swoją koroną zdziera farbę ze ścian. Szuranie krzesłami, szeleszczenie, chodzenie, wstawanie, siadanie, smarkanie, rozmawianie i dzwonek na lekcje. Robi się cicho i strasznie, ale na krótko, bo znowu szuranie, smarkanie, siorbanie... Zgrzyt w klamce... Napięcie... To pawian się spóźnił, więc ulga i krzyki, i śmiechy. 

– Zaczęła się już lekcja – nauczyciel, profesorka, nagła śmierć, zaniemówienie. 
– Co mamy na dzisiaj? Gdzie jest twój zeszyt? Że co? Pies ci na niego nasikał? Masz mądrego psa, w sumie mu się nie dziwię. 
Na razie nikt się nie uśmiecha, trwa wyczuwanie intencji. 
– A, dzisiaj bierzemy wierszyki. Poezja pana Rysia spod budki z piwem spisana przez panią Zdzisię z czwartego piętra. Kto tu umie czytać? Masz, czytaj, ale głośno.
Ktoś z końca szuka odpowiedniej strony albo dopiero pożycza od kogoś podręcznik. Czyta, a głos jego zachrypnięty, w rytmie lojalnego fana hip-hopu wydobywa się ze zniszczonego gardła. Za oknem błyska. Huk grzmotu niesie się echem nad miastem. Czerwona łuna świadczy o pożarze jakiegoś budynku. Ktoś wzywa pomocy. Zamykam okno, bo zrobiło się zimno. Słyszę nieśmiałe podziękowanie od zmarzniętej koleżanki z przodu. Nie słuchałem wiersza, dzisiaj nie będę aktywny. 
– O czym mówi podmiot liryczny? – pytanie rzucone w próżnię, deszcz stuka o parapet.
– Posłuchajcie, najebany idę przez ciemną ulicę, potykam się o krawężnik i wpierdalam się w śmietnik, co chce nam przekazać? 
– Że totalitarny system... Zniewolenie? 
– Tobie wszystko się kojarzy z komunizmem, Cz.? 
– To może, że życie jest pełne pułapek, rzuca nam kłody pod nogi, nie wiem... – Teraz ja próbuję swoich sił. 
– Czy aby na pewno? A tak naprawdę? 
– Forma... - W. trzeci raz z rzędu popisuje się znajomością jednego wyrazu. 
– Oj, chyba nie. Wpierdalam się w śmietnik, a później jest... Rzygam na swoje spodnie. 
– To jest infantylne? – teraz Ł., bardzo sprytnie, uniwersalnie. 
– Miałeś bardzo nieciekawe dzieciństwo Ł., skoro masz takie skojarzenia.

Atmosfera staje się coraz bardziej napięta. Deszcz nasilił bombardowanie na szyby i parapety, wiatr wyrywa drzewa z korzeniami. Na dworze rozległo się stłumione wycie syren. Nerwowe wyczekiwanie. Tylko deszcz i wiatr. Nagle trzask i gasną światła. Drgnąłem. Właściwie wszyscy podskoczyli w miejscu. 
– Uuu, ale ciemno... – szturcham Ł. On odpłaca się tym samym, może trochę za bardzo. 
– Kontynuujmy lekcję po ciemku. I tak niczego godnego zapisania jeszcze nie ustaliliśmy. E., a tobie jak się wydaje? 
– Ja naprawdę nie wiem, pani profesor... 
– Boję się ciemności! – J. jak zwykle zwraca na siebie uwagę w idiotyczny sposób. Tym razem nie ma jednak salwy śmiechu, ponieważ wszyscy czują się nieciekawie. E. bezceremonialnie: 
– Mogą cię zgwałcić! 
Na zewnątrz znów zagrzmiało. Nikt się nie odzywa, da się odczuć ogólne przygnębienie. Burza odcisnęła na nas swoje piętno. 
– Muszę wyjść. Wracam za pięć minut. Siedzieć cicho. 

Profesorka zamknęła za sobą drzwi. W pogrążonej w mroku klasie odeszła wszystkim ochota na rozmowy. Zaczęły przychodzić mi do głowy dziwne myśli. Myśli o końcu. Myśli o śmierci. Wydawało mi się, że jakiś cień posępnie sunie między ławkami. Niektórzy, wsłuchani w odgłosy burzy zaczęli zapadać w sen a może to tylko złudzenie. Poczułem się strasznie samotny. Kwiaty paproci na parapecie. Coś mi szeptało do ucha, że to już ostatni dzień, ostatnia chwila straconego czasu, że już nie będę miał drugiej szansy. Wewnętrzny głos jęczał w spazmach żalu. Domagał się, błagał abym zebrał się na odwagę, abym przyznał się do samego siebie i wyznał wszystko zanim zachłysnę się łzami... 

Tymczasem burza rozszalała się na dobre. Rozbłyski gromów rozświetlały kopułę gęsto zachmurzonego nieba. Gdyby ktoś teraz spojrzał w górę ujrzałby wszechogarniające oblicze Stwórcy, który przypomniał sobie o swoim Dziele i postanowił dokonać inspekcji. Pozostawieni samym sobie nie spodziewaliśmy się, że Sąd dokona się właśnie dzisiaj. Podczas gdy pogrążeni byliśmy w swoich smutnych refleksjach, przedzierając się przez rozmiękczoną ziemię umarli zaczęli powstawać z grobów... 

– Ciężka masa, co? – orangutan zaszczycił mnie swoim współczuciem pełnym empatycznego patosu – Żyj trochę. 
– Burza... – zabulgotałem – zbiera krwawe żniwo. 
Magiczny nastrój wytworzony w klasie zaczął rozpadać się na kawałki. Granatowa płachta ciszy i ciemności, jednocząca nas, wiążąca we wspólnej apatii, rozdarła się w atmosferze szeptów. Ze smutkiem obserwowałem jak niesamowitość wywołana przez deszcz i wiatr na zewnątrz okazuje się tylko złudzeniem. Zniekształceni, zdeformowani w mrocznej klasie poszczególni uczniowie, jeden po drugim, zaczęli wynurzać znad ławek swe głowy. 
– Film ci się zjebał, Piotrek, o czym ty mówisz? 
– Mówię, że, uaach... – przeciągłe ziewnięcie świadczące o zmęczeniu, usprawiedliwiające popełnioną gafę, uspokajające rozmówcę, normalizujące dziwność sytuacji.
– Ale pogoda... 
– No, bez kitu... – nadął policzki i profilaktycznie odskoczył saltem do tyłu wyczuwając instynktownie odmienność, z którą zbyt długi kontakt zagroziłby jego pozycji w stadzie. Odprowadzałem go wzrokiem dopóki nie wsiąknął w szarą masę swojego społeczeństwa. 

Niewolnicy narzuconego sobie stylu. Walczą z systemem ograniczającym ich wolność tworząc jeszcze bardziej surowe zasady. Nowe religie. Nowy folklor. Każda grupa ma własna tradycję, mundury, pieśni i hymny czczące zmarłych idoli, oraz rygorystyczne kodeksy honorowe. Wyznawcy kroczący tą samą drogą, zbici w ciasną gromadę zaczynają powoli zlewać się w jedną całość. Zakapturzone postacie w obwisłych strojach łączą się w jeden organizm asymilując przy okazji otaczającą ich materię, chodnik, ławki i barierki wraz z żywopłotem. Po drugiej stronie ulicy równie bezpłodna masa, czarny glut złożony z naszywek i łańcuchów bezskutecznie gwałci śmietnik. Przemykam cicho, główny bohater, obserwując te ciekawe zjawiska, atomy tworzące pierwiastki, kultury bakterii tworzące pleśń. Zastanawiam się, czy gdy po skończonej kopulacji taki pulsujący twór zacznie odrzucać zrośnięte wcześniej ciała i dzielić pomiędzy nie zjednoczoną przedtem świadomość, każda powłoka odzyskuje własną osobowość, czy jest to całkowicie przypadkowe. Uśmiecham się mimowolnie na myśl, że poszczególne jednostki, nie rozróżniając siebie od innych, po zakończeniu bezowocnej orgii obdarzone nowym ciałem wracają do nowych domów i nowych rodzin. 

W szkole nie ma prądu. Gęste chmury całkowicie pozbawiły świat widziany przez okno dostępu do słonecznych promieni. W sali jest ciemno i zimno. Gwar rozmów tłumi odgłosy z zewnątrz. Tylko błyski gromów coraz częściej rozświetlają nasze twarze. 

Gwar rozmów. Jak oddać dokładne brzmienie gwaru? Hałas. Wszyscy coś mówią, ale nikt nie hałasuje dla hałasu. Pojedyncze wypowiedzi składają się na bełkot, uporządkowane wiązki logicznych zdań puszczane ze wszystkich stron tworzą gwar. Pulsujący, wzbierający, zapadający się w sobie i rozrastający się pomiędzy ścianami klasy. Bijące serce. Szum płynącej krwi w tętnicach. Organizm żyjący na szkielecie sali lekcyjnej. Może jednak sala to nie szkielet, ale rodzaj pułapki. Akwarium. Szklany klosz z umiejscowionym wewnątrz żyjącym mózgiem. Pozwijana kora nie składa się jednak na całość, nie współpracuje ze sobą nawzajem, każda komórka zajęta swoimi sprawami przyczynia się do kruchości tego bytu. Niewielka ingerencja z zewnątrz, sygnał wysłany ze świata po drugiej stronie klamki powoduje panikę. Niema panika. Rozpaczliwa implozja. Zapaść zagłuszająca wszelkie dźwięki. Pogrzebany żywcem, któremu kończy się powietrze. Poganiana i podsycana śmierć gwaru, desperacko wpędzana w jej minutę rozkładu. Wystarczy tylko zgrzyt zardzewiałych zawiasów w drzwiach sali lekcyjnej. Zgrzyt. 

W klasie zrobiło się cicho. Ktoś jeszcze kaszlnął. Jego kaszel zaraził kaszlem pozostałych. Kaszel, kaszlnięcie, odkaszlnięcie, koncert kaszlu, kaszlowy chór, orkiestra strojąca swoje struny głosowe. Kaszlowy teatr, dramaty, opery i operetki gruźliczych odchrząkiwań. Po chwili przedstawienie skończone. Tylko burza niszczy świat na zewnątrz.

Do klasy wpełzły dwa cienie. Słudzy szatana pragnący przedstawić nam swoją ofertę na najbliższe wakacje. Najbliższe wakacje będą wyjątkowe, nigdy się nie skończą. 
– Kaszelek dusi? – Profesorka. Trwoga zasiana w naszych sercach rozprysła się porażona promieniem nadziei. Chociaż, może nie całkiem rozprysła, zaczaiła się raczej, wyczekując na dogodniejszą okazję. 
– W szkole nie ma ani jednej latarki, Cz., ty jesteś sprytny, znajdź w tej szafce świece, powinny tam być. 
– A ma pani ogień? – bezczelny, ale zbyt sympatyczny żeby się na niego obrazić, Cz. wyskoczył z ławki, zakręcił się w powietrzu jak podniebna baletnica i płynnym ruchem wylądował przed nauczycielką. 
– Cz. to nałogowy palacz, niech się teraz nie wykręca, wypala szluga jednego za drugim! - Drugim cieniem okazał się nasz ulubiony szkolny ksiądz.
– Niech Bóg ma w opiece twoje płuca! 
– Hyyy, hyyy, hyyy! 

Cz. zapalił świece. Czerwony blask obudził cienie. Te cienie to duchy. Indiańscy wojownicy tańczący na ścianach klasy wokół świecowego ogniska. To taniec śmierci. Jestem tego pewny. 

– Posłuchajcie! – za oknem ryknął piorun rozświetlając twarz księdza elektrycznym blaskiem.
– Ale efekt z tym piorunem, he, he... – zaśmiał się pośrednik między Bogiem a ludźmi – zupełnie jak w filmie. 
– Posłuchajcie księdza, ma wam coś do ogłoszenia. 
– Posłuchajcie, dzisiaj jest dzień, a ten dzień jest tym dniem, to ten dzień, tak, jesteśmy tego pewni, jesteśmy pewni co do tego dnia dzisiejszego. 
– Skąd ta pewność? – poczułem nagły przypływ pewności siebie, chyba dlatego że jest tak ciemno. 
– Proszę księdza, wyglądam przez okno i widzę, widzę burze... Ten deszcz i pioruny, i w ogóle, nie wiem, ale wydaje mi się, wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale mam takie dziwne przeczucie, że ta burza... Ta burza to... 
– Piotrusiu, nie denerwuj się. – Profesorka, jak to miło z jej strony, ze dodaje mi otuchy. Nie powiem, że ta burza to koniec świata, nie powiem, to zabrzmi głupio, zrobię z siebie durnia, nie teraz, nie przy niej, tylko nie koniec świata, coś innego... 
– To coś... Złego – tajemniczo, tak, użyłem całej swojej inteligencji. 
– Oj, to nic złego, a przynajmniej większość z was nie ma się czego bać, ci którzy chodzili do kościoła mogą odetchnąć z ulgą. To koniec świata moi drodzy. Apokalipsa. Dzień Sądu Ostatecznego. Dzisiaj jesteśmy świadkami powtórnego przyjścia Jezusa! 

Tak, to zdecydowanie coś większego niż rok dwutysięczny, to przebija wszystko co było do tej pory. 

– Proszę księdza? – Profesorka – Jak powinniśmy się na to przygotować? 
– Czy to będzie bolało? – J., sam nie wiem, śmiać się czy płakać – Ja rzadko chodziłam do kościoła. 
– Będziesz się smażyła w piekle! – Ktoś z końca sali, J. zalała się łzami. 
– Dzieci, dla mnie też to jest nowość, zachowujmy się naturalnie, tak będzie najlepiej, tak mi się wydaje... – Ksiądz ma pewnie i tak zbawienie wpisane w kontrakt, wątpię aby się przejmował, pewnie nie może się już doczekać. 
– Wiecie co? Przemyślcie sobie wasze życie, posiedźcie sobie w ławkach a później zejdźcie sobie na dół, przed szkołę. Tam będą wszyscy. 
– Popatrzcie na to z innej strony... – wtrąciła pani profesor, nasza pocieszycielka – przynajmniej nie musicie już stresować się maturą. 
– Teraz bądźmy poważni. Ten dzień jest zaiste wspaniały, bądźmy więc poważni. 
– Ksiądz ma racje. Bądźmy poważni. 

Poważnie wygląda się w trumnie. 

Nie mam pojęcia jak mógłbym przemyśleć swoje życie. Urodziłem się i już, teraz siedzę w szkole i czekam na koniec świata. Wypada posiedzieć w milczeniu i bezruchu, skoro wszyscy milczą i nikt się nie rusza. Wyglądam przez okno. Za oknem świat i burza z deszczem i piorunami. Przed szkołą osiedle mieszkaniowe czteropiętrowych bloków. Ulice i chodniki zalane. Ludzie. Na zewnątrz wyszła większość mieszkańców osiedla. Tłum moknie w strugach lejącej się z nieba wody, rodziny i znajomi stoją z głowami podniesionymi w górę, w milczeniu obserwując oblicze Stwórcy. Nikogo nie dziwią ożywieni zmarli przechadzający się pomiędzy nimi. Tak. Tylko zmarli się poruszają. Mam wrażenie, że moja świadomość opuszcza moje ciało. Przenikam przez szybą w oknie i przelatuje ponad głowami ludzi zgromadzonych w dole. Tysiące nieruchomych posągów ze wzrokiem utkwionym w przeznaczeniu. Tysiące gnijących ciał szukających swojej poczekalni. Nie mogę się zatrzymać, mknę przez deszcz nie moknąc, przenikam przez drzewa i budynki jak przez hologramy rzeczywistości. Widzę wszystko i wszystkich. Wciąż nabieram prędkości a wraz z nią przybywa mi informacji. Informacje rodzą się w mojej głowie jak pączkujące winogrona, rzeczy, o których nie miałem do tej pory pojęcia stają się oczywiste jak wiedza, którą nosiłem w sobie od zawsze, od urodzenia, od początku istnienia wszechświata. Nie jestem w stanie nasycić się nią i wiem, że nieskończone spełnienie odnajdę tylko w tym, co nie ma końca. W moim sercu rodzą się wątpliwości. 

Kim jestem? Co ja tutaj robię? 

– Co robisz? – Ł. wyrwał mnie z zamyślenia, sprowadził na ziemię. 
– Nic, zapatrzyłem się w burzę. 
– Schodzimy na dół, do wszystkich? 
– Nie wiem. A co o tym w ogóle myślisz, ten koniec świata i te sprawy? 
– Mam to gdzieś. 
– Idź, ja chciałem jeszcze coś załatwić.
– W porządku, rozumiem. 
– Na razie. 
– Cześć. 

Jest mi smutno. Rozglądam się po klasie oświetlonej drgającym płomieniem świecy i widzę, że nie jestem osamotniony w tych refleksjach. Wszystkim jest smutno. 
Albo teraz, albo nigdy.

– W. ? – drgnęła, chyba ją przestraszyłem. 
– Tak? 
– Nie jesteś prawdziwa. 
– Co? 
– Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Byłem przy tobie niewolnikiem ciszy. 
– Masz naturę psychopaty. 
– Dlaczego tak myślisz? 
– Nieważne. 
– Rozmawiałaś z innymi 
– Jezu, nie podsłuchuj. 
– Wymyśliłem sobie ciebie. 
– Co? 
– Jesteś tylko cieniem tej W. , którą mam w głowie, przepraszam, to nie twoja wina. Na razie. 
– No hej. 

Jest mi teraz wszystko jedno. Wychodzę przed szkołę gdzie wchłania mnie tłum. Stoję w deszczu i poszukuje wzrokiem znajomych twarzy. Ciężko wypatrzeć jakąkolwiek, ponieważ wszystkie twarze zwrócone są do nieba. Zabawne, ale bez używania wzroku i tak wiem kto jest kim. I widzę też więcej. Jednak nie wszyscy mieszkańcy osiedla wyszli na ulice. Chociaż nie ma prądu, wiele osób postanowiło pozostać w swoich mrocznych mieszkaniach. Najczęściej są to rodziny z małymi dziećmi. Wtuleni w siebie wpatrują się w telewizory. Telewizory działają mimo braku zasilania a obraz, jaki tam się wyświetla, całkowicie absorbuje uwagę oglądaczy. I ten głos płynący z głośników. Monotonny, ale urzekający, głęboki i hipnotyzujący słuchających. Ten głos należy do innego świata, świata odległego o miliony lat świetlnych a mimo to jakże znajomego i codziennego. Anielską barwą przekazuje tylko jedną ostateczną prawdę, jedyną ważną informacje dla żyjących przed końcem świata. A właściwie tylko przypomina to, o czym nigdy nie chcieliśmy pamiętać:
– Prochem jesteś i w proch się obrócisz, prochem jesteś i w proch się obrócisz... 
– Nie chcę umierać, mamusiu. Nie chcę, żebyśmy musieli umrzeć... 
– Takie jest życie, skarbie. Życie nie jest sprawiedliwe, ale śmierć tak... 
Promieniowanie telewizora wysuszyło powietrze w mieszkaniach. Pożółkłe tapety odklejały się od ścian pokrywając poskręcanymi kaskadami zgniłe ze starości meble. Wtuleni w siebie, zgromadzeni przed odbiornikami, rodziny i przyjaciele, którzy postanowili spędzić ten wyjątkowy dzień przed ekranem telewizora, zamarli i znieruchomieli, bezbronni i posłuszni. Wyschnięte mumie zastygłe w kurczowym uścisku miłości i strachu uwolniły swe dusze w chwili, gdy ich cielesne grobowce rozsypały się pokrywając złotym puchem puste mieszkania. 

Pioruny umilkły. Z nieba leci jednostajny strumień wody. Przemokłem do suchej nitki. Ocierający się o mnie zmarli, spacerujący bez celu pomiędzy żyjącymi, napawają mnie obrzydzeniem. Gdy któryś dotknie mnie swoim zgniłym ciałem chce mi się rzygać. Nic na to nie poradzę. To naturalny ludzki odruch. 

W tłumie nastąpiło poruszenie. Szept zachwytu i zrozumienie. 

Chmury rozstąpiły się odsłaniając Jasność. Jasność była Jedna. Jasność była Dobra. Jasność była Prawdą. Jasność promieniowała czerpiąc siłę z samej siebie. Jasność była pierwsza i była nieskończona. Była zawsze. To Ona nadała początek. To z Niej wypływa czas. 

Ten widok zachwycił i mnie. Stałbym tak wiecznie, wpatrzony w to cudowne zjawisko, gdyby nie inny obraz, który zmroził moje serce. Spomiędzy rozstąpionych chmur, z tego niebiańskiego otworu lśniącego boskim światłem, z promieni twórczej jedni wyłoniły się istoty. Wyłonili się nadzorcy, mający na celu doprowadzenie tej imprezy do wielkiego finału. 

To, co doskonałe, wpatrzone jest tylko w to, co nie zakłóca jego doskonałości. Idealne Światło świeci dla własnej chwały. Myślące samo siebie Jedno, wpatrzone samo w siebie, zasilające się własną nieskończonością, zachłyśnięte swym pięknem nie kieruje spojrzenia na efekty samolubnej miłości. Przeznaczenia pilnują najbliższe mu dzieci, stworzone, tak jak wszystko później, z samego faktu istnienia Doskonałości, a których istnienie nie ma dlań znaczenia. Urodzeni z wiedzą, znają przyczynę i swe zadanie. I są bardzo sumienni. 

To Aniołowie Apokalipsy. Przynajmniej tak mi się wydaje. 

Ku ziemi zbliżali się giganci dzierżąc w swych olbrzymich dłoniach ogniste miecze. Ludzie, licznie zgromadzeni na osiedlowym placu, odwrócili wzrok od światła. Ogarnęło ich przerażenie. W tym samym momencie, milczący do tej pory zmarli przemówili jednocześnie głosem przyprawiającym o szaleństwo, powtarzając kolejną oczywistą prawdę, z której ponurym paradoksem ciężko się nie zgodzić: 
– Trzeba umrzeć, żeby móc żyć wiecznie... – skrzek, piskliwy i charczący, wzmocniony liczebnością martwego chóru, docierał do wszystkich. 

Zmarli rzucili się żywym do gardeł. Rozproszonym w panice ludziom odechciało się być zbawionym, takie można było odnieść wrażenie. Tymczasem niebiańskie istoty wylądowały na ziemi, bez skrupułów niszcząc i zabijając wszystko w swoim zasięgu. Krzyki umierających i ogłuszające huki walących się budynków wypełniły powietrze. Stałem osłupiały, w zdziwieniu obserwując te wydarzenia. Ziemia nasiąkła krwią. Mężczyźni i kobiety padali martwi na purpurowe ulice zaplątani we własne wnętrzności. Porozrywane ciała, niemożliwe do zidentyfikowania, spadały z nieba za każdym razem, gdy któryś z Aniołów przeorał ziemię swym magicznym ostrzem. Deszcz zmasakrowanych zwłok przyprawiający o utratę zmysłów, stosy ludzki szczątków wymieszane ze zwierzęcymi, konający i bezradni desperacko pragnący nacieszyć się ostatnimi minutami ziemskiego życia, pozbawieni nadziei na wieczną szczęśliwość. Kto by pomyślał, że to wszystko dla ich dobra? 

Wypatrzyłem księdza. Krzyczał do ludzi, żeby się uspokoili, próbował namówić do wspólnej modlitwy. Podszedłem do niego. 
– Proszę księdza, czy to tak miało być? Czy wszystko idzie zgodnie z planem? 
– Piotrek, zawsze byłeś bystrym uczniem... Ludzie, błagam was o wytrwałość, na miłość boską! 
– Proszę księdza, czy tego się ksiądz spodziewał? 
– Oj, trudno powiedzieć... Proszę, dajcie się uśmiercić! Czym jest życie ziemskie w porównaniu z nieskończoną szczęśliwością w niebie! Piotrek... 
– Słucham. 
– Wszystko można różnie interpretować, bądź odważny, wszystko będzie dobrze! 
– Ale... 
– Wszystko będzie dobrze, to cud, cud! Cieszmy się zamiast smucić, to jest ten dzień, to jest ten dzień! 

Wybiegł przed siebie krzycząc w euforii, wiatr rozwiał mu sutannę, która uformowała się w kształt olbrzymich skrzydeł kruka. Krzyczał, dopóki i jego nie dopadło przeznaczenie, rozdeptując go jak robaka anielską stopą gigantycznego niszczyciela. 

Zostałem sam. Jestem ignorowany. Moi przyjaciele zostali rozszarpani na strzępy. Resztki mojej miłości zwisają z drzewa. Martwi nie zwracają na mnie uwagi. Wysłannicy Światła mnie nie dostrzegają. Stoję zanurzony po kostki we krwi i ludzkim mięsie. Próbuję zrozumieć. 

– Jesteś szatanem i właśnie dlatego to wszystko, i właśnie dlatego, rozumiesz, Piotrek? Rozumiesz?
Oślepiony jasnością klasowych jarzeniówek przed jednym. 
– Słucham? 
– Jezu... Z tobą to jak z małym dzieckiem. 
– Przepraszam, zamyśliłem się. Może pani powtórzyć?
 

niedziela, 17 maja 2015

Co ci bogowie

Próbowałem (jak my wszyscy). Naprawdę się starałem i słowo daję, niełatwo zaprowadzić pokój na świecie. Kiedyś wydawało mi się, że jeszcze trudniej włożyć dwa buty na jedną stopę, ale X dał radę. X zawsze sobie ze wszystkim świetnie radził i jestem przekonany, że gdyby tylko zechciał, zaprowadziłby też pokój na świecie. X miał silną wolę, dobre pomysły i nie bał się niekonsekwencji. Co go powstrzymało? Gdyby go zapytać, powiedziałby pewnie, że winny jest arsenał nuklearny Xenu, ale ja wiem lepiej. Wszystko przez filozofię religii. I, oczywiście, logikę. 
– Wiesz, że istnieje książka, która na pięciuset stronach opisuje, co się działo przez pierwsze trzy minuty od powstania wszechświata? – powiedział mi kiedyś, gdy stało się jasne, że nikt już o nim nie pamięta. Bogowie bez wyznawców interesują się nauką, ale robi się z nimi naprawdę źle, gdy sięgają po filozofię. To im szkodzi na głowę. Zaczynają do wszystkiego podchodzić zbyt esencjalnie. Z pewnych idei trudno się później wycofać, a inne są nieodwracalne. Ludziom ciężko to zrozumieć. Z naszej perspektywy mógłbyś jako muzułmanin wysyłać chrześcijan do piekła i mieć przy tym tyle samo racji, co katolik, który spogląda z politowaniem na wyznawców Kryszny, którzy w całej swojej obfitości słusznie zamykają się w kręgu karmana. Logika nie pomaga tego zrozumieć. Umysł staje się zbyt schematyczny. 
– Godna podziwu szczegółowość, ale co to ma do rzeczy? – zapytałem, chociaż wiedziałem, o co mu chodzi. Sam po cichu przyznawałem rację naturalistom, gdy wypinali się na filozofię religii wskazując kunszt modeli fizykalnych. Tu drobiazgowo wypracowane struktury, a tam garść luźno powiązanych metafor – z czym do ludzi? Zresztą, większość znanych mi bóstw przyznawała się do sympatyzowania z ateizmem – i co w tym dziwnego? Przynajmniej można się było dowiedzieć czegoś o świecie, podczas gdy teologia po omacku dotykała spraw, które dla nas były oczywiste.
– Wiesz, ile zdań potrzeba, żeby opisać koncepcję creatio ex nihilo? – nie ustępował X. – Spokojnie zmieściłbym ją w jednym. 
– Resentymenty… – próbowałem odwrócić jego uwagę od utożsamiania absolutu z kamienieniem w klepsydrze. – Był już taki, co chciał zawrzeć wszystko w jednym zdaniu, ale oszalał i umarł.
Ale X nie słuchał. Wyciągał wnioski, które zaczynały wisieć na nim jak kamienie młyńskie, zmuszając go do konsekwencji. To był przykry widok.
– Jeśli ten jeden i prawdziwy Bóg jest wszechmocny i dobry, to zło nie istnieje i wszystko jest dobre, komary są dobre, katar jest dobry, skleroza... 
– X, jeden i prawdziwy? Co ty mówisz, skąd ty to bierzesz?
Wiem, że nie zaprowadzę pokoju na świecie, ale są inni, lepsi. Nie ma jednak smutniejszego widoku niż bóg spętany sylogizmem. 
– Skąd to biorę? Bo jest tak albo nie, tak albo nie! – krzyczał z bezpłodną pasją eunucha. 
Nie zdradzę, jak naprawdę miał na imię X. Nie chcę go męczyć fałszywą nadzieją, a na niektóre rzeczy należy zasłużyć. Jednak gdy pamięć o tobie ginie gdzieś na obcym kontynencie w wiekach ciemnych, to masz czas przywyknąć do podróżowania autostopem. Czasem ubierzesz choinkę lub zatańczysz boogie-woogie wokół Stonehenge, ale hej, przecież wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Kiedyś w barze po kilku głębszych X opowiedział mi jak na chwilę przed wybrykami Lutra wydawało mu się, że ktoś się do niego zwraca z prośbą o spokojny sen. Tego typu przysługi wymagają sporo pracy, więc większość to zlewa, ale X od tak dawna nie miał zajęcia, że postanowił spróbować. Włożył dwa buty na jedną stopę i ruszył w kierunku modlitwy pełen dobrych intencji. W zabitej dechami wiosce rzuciły się na niego dzikie psy. Uciekł na drzewo, ale na gałęziach było jeszcze więcej dzikich psów. Od tamtego czasu zrobił się strasznie marudny. 
– Bogowie stoją na rozdrożu – powiedział mi pewnego dnia, parafrazując klasyka. – Jedna droga prowadzi w rozpacz i beznadzieję, a druga w całkowite unicestwienie. Niech ktoś natchnie ludzi mądrością właściwego wyboru, bo mnie już i tak nikt nie chce słuchać. I chyba mam to w dupie.
Tak to właśnie z nim było. Spotykaliśmy się raz w tygodniu w grupie wsparcia dla sfrustrowanych obiektów wymarłych kultów, a raz do roku, podczas strasznie napuszonych imprez, z daleka podziwialiśmy aktualne gwiazdy – Jezusa, Allaha i sami wiecie kogo; znosiliśmy wtedy utyskiwania stetryczałych proroków – Buddy, Zaratustry, Rona Hubbarda i Elvisa – współczuliśmy zapomnianym i kpiliśmy życzliwie z nowych religijnych fanaberii, szczególnie tych krótkich, intensywnych i technologicznych. Trzymaliśmy się razem. Dla nas było jasne, że każdy trafia do nieba, które sam sobie wybrał i stworzył. 
Na ostatnim spotkaniu dla zapomnianych i nieważnych X usiadł w ostatnim rzędzie i nawet mu warga nie drgnęła, gdy Loki zapytał zebranych: 
– Czekamy na Jezusa? 
Od pewnego czasu ten żart śmieszył nas coraz bardziej. Rozejrzałem się po sali. Żółte tapety odchodziły ze ścian razem z tynkiem, a migające świetlówki rzucały trupioblade światło na zmęczone twarze Dagdy, Igwe i Thora. W pierwszym rzędzie rozsiadł się ten wzorzysty świr, Ometeotl, otoczony synami, tą bandą nienasyconych psychopatów, na których imionach można sobie połamać język. Szemrali coś do siebie melodyjnie, ale kto by się przejmował bóstwami, które tak spektakularnie wykończyły swoją cywilizację.
– Wiem, o czym myślisz – szepnął mi do ucha Wakan Tanka i parsknął jak bizon. – Ale przynajmniej zaprowadzili pokój.
Grecy jak zwykle nas olali. Przysłali mechaniczną sowę – fruwała pod sufitem zgrzytając głośno nakręcanym mechanizmem, przypominając wszystkim wokół jak wiele się zmieniło. Dzeus i reszta uparcie utrzymywali, że kino jest nową formą kultu i teraz, z każdą kolejną olimpijską ekranizacją, coraz bardziej zadzierali nosa. Zgraja nudnych snobów w starych prześcieradłach. 
– Hej, X, a może byśmy tak zaprowadzili pokój na świecie? – zagadałem, widząc jego skwaszoną minę. Przeciskałem się w jego stroną, hałaśliwie rozsuwając stare, drewniane krzesła. Musiałem przy tym wyminąć zwalistą sylwetkę Oguna, a słowo daję, przerażają mnie te krwawe afrykańskie typki, tym bardziej, że są tam u siebie wciąż zaskakująco popularni. Nie mam pojęcia, po co tu przyłażą – karmią się naszą depresją? Prowadzą rekrutację? 
– Nie upieram się, żeby wszędzie zaprowadzić pokój, ale chociaż w jednym miejscu? – kontynuowałem, gdy udało mi się usiąść obok niego. – Musimy mieć jakieś zajęcie. Może spróbujemy na Marsie? To powinna być łatwizna.
– Jasne, powodzenia, ale ja odpadam... – X też czuł się nieswojo w towarzystwie gości od haitańskiego Voodoo. – I tak jestem zbyt lokalny.
– Ojej, żartuję przecież, ale wiesz, co się dzieje z bogiem, który przestaje być potrzebny... Brak wyznawców to jego najmniejszy problem. Traci poczucie humoru i zaczyna brać się za filozofię. A potem strzela sobie w łeb. 
– Zastawiłem swoją spluwę w lombardzie, więc możesz spać spokojnie. Poza tym strzał w łeb raczej przysparza wyznawców i to dość fanatycznych... Podobnie jak przybicie się do krzyża.
– Ejże, daj spokój. A nie myślałeś, żeby się przekwalifikować? Zainwestować w technologie informatyczne na przykład? Izydor organizuje ciekawe kursy. To ponoć przyszłościowe.
 X zirytowany machnął ręką. Zawsze, gdy tak robił, z jego dłoni wyrastała tęcza. To było ładne.
– Nie będę się objawiał w Internecie. To żałosne.
– Co jakoś nie przeszkadzało Moroniemu, żeby…
– O tym mówię. 
Zostawiłem go w spokoju. Więcej już nie przyszedł. Jakiś czas później dowiedziałem się od Dionizosa, że podczas budowy metra w Meksyku natknięto się na figurki z jego podobizną. To była mała sensacja. Nagle ludzie sobie o nim przypomnieli. Wygrzebano z ziemi popękane tablice z fragmentami doktryny i całkiem nieźle zachowany ołtarz. Opublikowano kilka ciekawych artykułów. Pojawił się na koszulkach – wszystkie się sprzedały. Słyszałem, że przybił piątkę z Konfucjuszem, ale myślę, że to akurat ściema. Ponoć można go czasem spotkać na Olimpie, gdzie beznadziejnie zarywa do Afrodyty. Nie z każdym chce się witać. Ze mną nie chciał. Trochę mnie to ucieszyło. Jeszcze jest dla niego nadzieja.

niedziela, 3 maja 2015

Brzydkie słowa dotykają życia

Zabawne. Lub nie, hej, przecież to nigdy nie jest obiektywne. Facet. Znacie ten typ (znacie lub nie znacie) – przeżył wojnę czy inne ludobójstwo, napatrzył się na zło tego świata i teraz snuje się bez celu w tę i z powrotem, a wiatr szarpie jego płaszczem utkanym z traumy, depresji, cokolwiek. I kiedy myślisz już, że nic bardziej cię nie wkurzy, jakaś wariatka jeszcze, prosto do ucha: 
– Weź podejdź do niego. 
– Co?
– Podejdź i zagadaj.
– Daj spokój.
– No idź. 
No i poszedłem. Może gdybym nie dawał sobą manipulować i nie był taki ciekawski, a skoro daję i jestem, to ech. No i powlokłem się bez sensu wgapiając w to posępne i bezcelowe snucie przede mną, w te rozwiane poły płaszcza (jak skrzydła kruka), w te rozwichrzone włosy (niczym pióra) i to obłąkane spojrzenie (też dosyć ptasie). 
– Hej – zawołałem. – Jak leci? 
Zatrzymał się, gdy podszedłem ciągnąc za sobą czyste niebo jak latawiec, z ciepłym światłem nad zielenią Dongmakgol i ciszą przesiąkniętą bzem, jaśminem czy co tam kwitnie o tej porze roku. U niego zaś – z każdym krokiem coraz większy – skruszony beton hotelu Ryugyong i samotny wiatr z pustych pokoi, który szarpał go wściekle za płaszcz i włosy, podczas gdy jego oczy płoną, chmury krzyczą, zimno, strach, łzy giną w deszczu. 
Ale dziwne – pomyślałem. 
– Ale dziwne – powiedziałem, a ten nic. Odwróciłem się do wariatki; uśmiechnięta pomachała do mnie wachlarzem i wystawiła kciuk w górę – jeden kciuk, drugi, trzeci (?) – pokazała też kolano i wydaje mi się, o Boże, że pokazała kawałek śledziony. No wariatka, ale przyjąłem ten gest ze zrozumieniem.
– Dziwne – powtórzyłem. – Ale chyba się powtarzam – dodałem jeszcze. – Chyba się powtarzam? – powtórzyłem erotetycznie (ho-ho!). – Na bank się powtarzam. 
– Nie przejmuj się – tamten, wreszcie, przekrzykując huragan. I za chwilę: – Albo nie, przejmuj. 
– To jak w końcu. 
– Przejmuj się albo nie przejmuj, co mnie to...
– Ejże! 
– Przejmuj się! – huknął nagle, ożywiony, wymachując rękami jak jakiś demoniczny kurczak. – Nie przejmuj się! Przejmuj, nie przejmuj, przejmuj, ko-ko-ko!
To ostatnie mogło mi się przesłyszeć, ale i tak byłem wstrząśnięty, no naprawdę się przejąłem, i gdy zdałem sobie sprawę, że wieczorem z nerwów pewnie znów nie zasnę, ten na nowo zaczął kręcić. 
– Ale tak serio, to może jednak się nie przejmuj – powiedział łagodnie i cicho, gdyż wiatr jakby zelżał. – Bo tak zupełnie, zupełnie już poważnie, to przecież to nieważne.
– A co jest ważne? – zapytałem nieśmiało, bo może w końcu się czegoś dowiem, wszak wojna i ludobójstwo, szkoła życia.
– Ważne... – uśmiechnął się pod nosem i coś tak czułem, że zaraz zacznie ściemniać. – Ważne, żeby nie być banalnym erudytą, o, to jest ważne, pod tym bym się podpisał.
– Ha, tylko jak tego uniknąć?
Wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i zaczął się rozpędzać w odejściu (powrocie) do swojej małej palingenezy (nieźle, co?).
– Quo vadis? – zawołałem, ale nic nie odpowiedział. Patrzyłem za nim, dopóki nie rozpłynął się we mgle jak, nie wiem, jak jakiś rozmgielniacz. Jest coś takiego jak rozmgielniacz w ogóle? Pewnie nie. Po chwili dopadła mnie tamta, nienormalna. 
– Jak było? – zapytała wariacko. – Fajny, co?
– Ty chyba nie jesteś zbyt normalna. 
– Ha! – zaśmiała się. – Spójrz – pokazała na coś palcem. – Nad tobą czyste niebo a u niego wiatr i deszcz psują mu fryzurę, u ciebie zieloność, a on powtarza historię. Co ty na to?
– Nie znam się na tym, w ogóle na niczym prawie, ale wojna, ludobójstwo czy co tam, to chyba jednak zmienia ludzi, więc no. – I żeby było jasne, że nie jest mi obcy ciężar istnienia:
– Więc no.
– E tam – ona. – Znam go od dawna i on zawsze był taki-taki, ten deszcz i duchy...
– Duchy? 
– No. 
To dało mi do myślenia. Dało do myślenia. Dało. Hej, dawanie do myślenia! A, no i jeszcze to.
– Wiesz może, czy jest coś takiego jak rozmgielniacz? To takie coś, co się rozpływa we mgle zwłaszcza w tajemniczych okolicznościach.
Słowo daję, nic tak nie zbija z pantałyku, jak wariat, który patrzy na ciebie jak, no cóż, jak na wariata, a gdy ty sam do końca nie wiesz czy jesteś, no wiecie, i ta natrętna myśl, że może to nie ona, on, ale ja, może to ja jednak... Ale zabiłem jej ćwieka, bo rozkminiała to dosyć długo.
– Nie, chyba nie – powiedziała w końcu, ale czego mogłem się spodziewać po mudang.
– No właśnie – przytaknąłem i widząc u niej pierwsze tego dnia zmieszanie, skłoniłem się nisko i powiedziałem:
– Zatańcz.
Spełniła moją prośbę. 

poniedziałek, 2 marca 2015

Przychód okoliczności

Ludzie. Siedzimy przy stole, ja-my-oni, ale bardziej ja jednak lub bardziej oni tylko, a jak oni, to niechętni, podejrzliwi, że ich stwarzam na bieżąco w obserwacji, w załamaniu funkcji falowej. Ale był tam też profesor i każdy wie, że gdy profesor przy stole a ludzie wokół, to pewnie dyskusja i konkurs na najlepszy wynik. No i faktycznie, dyskusja i konkurs na najlepszy wynik, więc - the game is on - chłopak przede mną rzuca wysłużonymi kośćmi, które toczą się po stole podskakując niezgrabnie i radośnie, a nikomu nie jest teraz do śmiechu.
- Cztery, pięć i trzy... – czyta nadruk na martwych sześcianach, gdy prawdopodobieństwo krzepnie z superpozycji do zaktualizowanego konkretu. – W sumie dwanaście. Dwanaście na osiemnaście – mówi niepewnie. 
Znad wyniku pierwszej próby - bo co to znaczy i co z tym zrobić - spoglądamy na profesora, gdy z zatroskaną miną otwiera nabrzmiałą kopertę, a skąd brał te koperty, przecież nie powiem, że z ministerstwa; prędzej z wydziału fizyki lub teologii lub ech, wszystko jedno. A to zawsze był mój ulubiony moment, ta chwila, gdy zawartość koperty w kontekście przedustawnym namaszczała arbitralnych bohaterów lub gasiła, ad hoc, nadzieję.
- W zeszłym tygodniu było czternaście – stwierdza profesor wytrząsając zawartość przesyłki, interpretacje w zalążkach reguł, które podrywają się ze stołu jak pracowite, włochate pająki, snując między nami sieć nowych relacji, oplatając nasze wielkie mózgi i nieprzeczytane książki.
Profesor upewnia się jeszcze:
– Czternaście, tak? 
Kiwamy głowami w bijącym od profesora huraganie możliwości, wśród szurania pajęczych odnóży.
- A dzisiaj dwanaście...
Dziewczyna po lewej drga nagle i dość głośno, triumfalnie, zachłystując się powietrzem, ale też z nieokreśloną pretensją, panicznie, rozgarniając pajęczyny: 
- Owszem, czternaście, ma pan profesor całkowitą rację, że tydzień temu było czternaście, a miesiąc temu, i przepraszam, ale muszę to powiedzieć, miesiąc temu wypadło piętnaście!
- Piętnaście? - dziwi się profesor, mieszając palcem atmosferę, mieszając także dziewczynę, próbując zamieszać nas wszystkich.
- Czternaście, a wcześniej piętnaście i dzisiaj dwanaście? Bo to nie jest wszystko jedno!
Wtedy ktoś inny, cicho, tak cicho, że niemal wcale w tym zamieszaniu profesorskim i w tych sieciach pajęczych, wyściubiając zaledwie koniuszek nosa:
- Jedenaście...
Nic z tego, pająki nie próżnują a powietrze drży.
Czekamy. Czekamy na krzesłach, podczas gdy w górze, nad nami, sufit. I mgła.
Profesor podnosi rękę.
- Dwanaście - mówi wreszcie.
- Dwanaście - powtarza ręka.
- Dwanaście na osiemnaście – uzupełnia tamten, pierwszy, z nadzieją w głosie, z nienawiścią do wszystkiego, co czternaste lub piętnaste, ale z miłością nieufną do dwunastu, z miłością już szczerą do tych niezmiennych osiemnastek.
- Niech będzie – zgadza się profesor. – Ale co wy na to?
No i się zaczyna. Zaczyna od tego, że dwanaście, ale mogłoby być trzynaście (wcale nie), dwanaście na osiemnaście (siedem z dziewięciu!), ale nie na osiemdziesiąt, bo to żart! Wszyscy się śmieją, niektórzy głośniej od innych. Oczywiście, że żart, a nie dyskryminacja, więc osiemnaście. Ale co to znaczy? Że coś, że nic, że trochę tak-jakby, ale koniec końców doświadczenie, życie zweryfikuje, a wybór, decyzja, może być tak albo tak. Albo nie. Dyskusja unosi się nad stołem, fizycznie unosi, w oparach reguł, w siatce pojęć i liczb, intuicji i stochastyki. I pająków, skąd pająki, nie wiem, nie cierpię pająków, o Boże, pająki są okropne a to jest realne, bo nie tylko dźwięki i drżenie powietrza, lecz także grawitacja, wzajemne przyciąganie i promieniowanie tła. Bez sensu, prawda? A jednak. Nie biorę w tym udziału sprawiając wrażenie znudzonego, że dajcie spokój, ile można, no ile, te wszystkie liczby lub lata, koncepcje i prawdopodobieństwa. Ot, cały ja. Tam dyskusja, a tu cyklon nudy pustoszy mnie w zwolnionym tempie i pająki na lepkich odnóżach, robaki w dziwnych, powykręcanych słowach, bo tak naprawdę, w końcu to przyznam, to nie wiem, nic nie wiem, nie mam zielonego pojęcia. O niczym. I to także ja. Ale nagle coś spada na mnie drgając niedojrzale w przedśmiertnych konwulsjach i już wiem, i ulga, i czekam na moment, gdy ogłoszę publicznie, że tylko szkoda było wcześniej mojego wysiłku. Bo cała sztuka polega na tym i każdy zna kogoś, kto tę nudę nieszczerą nieumiejętnie rozpyla cmokając pod nosem ustami w dzióbek, z oburzeniem bezpłodnym, zaciskając pięści i krzyżując ramiona. Bo to widać. Ten strach podszyty nudą i arogancją. Widać to bardzo wyraźnie. 
Zgłaszam się. 
Cisza. 
Teraz ja.
- Pewien mędrzec powiedział był kiedyś – erudycyjnie zamiatam- że jeśli czujesz się źle, to przestań czuć się źle i zacznij czuć się świetnie. Zacznij czuć się świetnie zamiast tego. 
- To bardzo ciekawe – przyznaje profesor i pająki rozbiegają się na wszystkie strony chowając za książkami i za św. Tomaszem. – Nigdy o tym nie myślałem w ten sposób. 
- Nie?
- Nie.
- Hm.
Później rozchodzimy się do domów, a następnego dnia świat jest nieco starszy. 
Dzień później zresztą też.