środa, 30 grudnia 2009

Filip

Filip uważał, że nikt nie może być w pełni odpowiedzialny za swoje działanie. Wolna wola? Wolne żarty! Jak wyznał mi pewnego dnia, pierwszy raz przyszło mu to do głowy, gdy dwadzieścia lat temu niechcący spuścił się w drogach rodnych Moniki, inicjując dziewięciomiesięczny proces konstruowania się jego syna Pawła, przez co wypadało mu się w końcu ożenić. Kluczowe w tym wydarzeniu i zarazem istotne dla zrozumienia programu, zgodnie z którym działał umysł Filipa, są dwa stwierdzenia: niechcący oraz wypadało. Cokolwiek bowiem działo się w jego życiu, odbywało się w sposób nieunikniony. Każda sytuacja stawała się najlepsza z możliwych, dzięki temu, że nie posiadała innej alternatywy. Filip po cichu musiał śmiać się z każdego, kto w wolnych chwilach gdybał, co by było gdyby, zamiast oddać się fali wypadków. Filip nie protestował, gdy matka zeswatała go z ciężarną Moniką. Wiedział, że jest kosmiczną marionetką, więc łapał w żagle każdy przypadkowy podmuch, który kierował go na wody nieznane, ale jedyne, jakich powinien doświadczyć.

– Jesteś podatny na manipulacje. – Oświadczyła mu Monika po pięciu latach małżeństwa, gdy kupił zestaw podejrzanie pachnących perfum od podejrzanie wyglądającego domokrążcy.
– Facet miał talent do sprzedaży, kochanie. To było nieuniknione. – Odparł, ospale pałaszując śniadanie. Fakt, że nie odesłano go jeszcze do zakładu dla psychicznie chorych zawdzięczał przede wszystkim swojej małżonce, która każdą jego absurdalną wypowiedź odbierała jako przejaw specyficznego poczucia humoru. Monika nie była zbyt inteligenta, ale potrafiła poznać się na absurdalnych żartach.
– Masz specyficzne poczucie humoru – Mówiła. – I za to cię kocham.
– To nieuniknione, to nieuniknione – Powtarzał jak mantrę.
– Ty wredziolu wredny! Jesteś niemożliwy!

Filip odkrył, że owa nieuniknioność, towarzysząca mu na każdym kroku niczym spoiwo łączące przestrzeń z czasem, jest czymś, co wypada czcić. Chcąc nie chcąc, stał się więc osobą religijną. Konserwatywny racjonalizm, jak mówił o swoich poglądach tym, którzy o nie pytali, kazał mu nabijać się z każdej innej formy religijności. Tak wypadało się również zachowywać w środowisku wojujących ateistów, w którym się obracał.

– Homer! Homer! – Zawołał kiedyś swojego psa, a jego okrzykom odpowiedziało energiczne stukanie psich pazurów o panele podłogowe. – Homer, jeść? Jeść? Pewnie byś coś zjadł, co?
Pies odpowiedział zamaszystym merdaniem ogona. Z otworzonego w szerokim uśmiechu pyska ściekała na podłogę strużka śliny.
– Tylko mi nie mów, że znowu będziesz to robił. Jesteś wredny. I niesmaczny. – Protestowała żona Filipa.
– Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy! – Powiedział uroczystym tonem i poczęstował psa kawałkiem kiełbasy, jak hostią.

Monika, wbrew sobie, parsknęła śmiechem.