czwartek, 2 grudnia 2010

Daj się zaskoczyć

Uwaga spoiler!, czyli ostrzeżenie dla czytających, że treść poniżej może zdradzić kluczowe wątki fabularne, których przedwczesne poznanie grozi utratą frajdy z zostania zaskoczonym. A zaskoczonym chce zostać każdy! M. Night Shyamalan, całą swoją z filmu na film coraz gorszą twórczość oparł na odwracającym wszystko do góry nogami finale - tylko nie mówcie swoim znajomym, że zakończenie było takie słabe - wydawały się prosić napisy końcowe filmu Osada. Arystoteles, w swojej Zachęcie do filozofii przekonywał, że filozofowanie polega na dziwieniu się zwykłymi rzeczami - wtf? Natomiast ja, gdy próbuję zaimponować mojemu siedmioletniemu kuzynowi, mówię mu, że mnie tam już nic nie zdziwi. Jestem władcą spoilerów! A jeśli ktoś twierdzi, że okłamywanie siedmiolatków w celu dowartościowania siebie jest niemoralne, to niech sobie przypomni, że już niedługo 6 grudnia.

Albo telewizja. Co za zaskoczenie - grubas potrafi ładnie śpiewać. Twórcy programów typu Mam talent wmawiają mi, że przeważnie to ładni ludzie są utalentowani, a ja, gdy wyciągam wysokie, drżące c pod prysznicem, uświadamiam sobie z przykrością, że mogą mieć rację. No bo gdy niespodziewanie talentem błyśnie ktoś biedny i brzydki, to szok, łzy i Whitney Houston. Czasami, w przypływie żałosnego resentymentu, tworzę spiskową teorię mediów, które działając w ogólnoświatowej zmowie, miałyby planować sformatowanie mentalności motłochu do poziomu, w którym zdumiewają go taśmy Beger czy Oleksego (ojej, no więc to tak wygląda polityka?) albo tym, że ktoś znany z telewizji powiedział "kurwa". Słyszałeś, co on, kurwa, powiedział? Szok.

Ktoś taki jak ja, kto ględząc o otwartości umysłu, tak naprawdę dąży do przekonania otoczenia do swoich konserwatywnych poglądów na życie, wszechświat i całą resztę, chcąc nie chcąc musi zastanowić się nad utartymi, uświęconymi przez tradycję schematami. Gdy mi mówią, że różne kombinacje chromosomów X i Y świadczą o tym, że ludzkich płci można wyróżnić nawet dziewięć, to w pierwszym odruchu zupełnie nie wiem co powiedzieć. Bo to przecież takie zaskoczenie! Gdy ktoś inny mówi mi, że ludzki mózg "wie" jaką decyzję podejmiesz na kilka sekund przed tym, zanim ją sobie uświadomisz, to również jestem w szoku - oczywiście dopiero kilka sekund po tym, jak mój mózg rozdziawi ze zdumienia swoje synapsy. Jednak po chwilowym niepokoju, jakiego doświadcza każdy humanista w kontakcie z prawdziwym naukowcem, przychodzi orzeźwiająca konstatacja - może i naukowcy mierzą, liczą i wyjaśniają rzeczywistość, ale pomijają przy tym, jakby powiedział taoistyczny Kubuś Puchatek, Coś Istotnego. Co? To już zależy od tego, jaką właśnie dany humanista przeczytał książkę. Wszak naukowiec wierzy w to, co zobaczył, a humanista widzi to, w co uwierzył - no surprise? Accept the mystery.

Z mojego punktu widzenia na przykład na sztukę, czyli z punktu widzenia laika, który nie wstydzi się dywagować na tematy, o których nie ma nawet zielonkawego pojęcia, o miano najważniejszego kryterium oceny wszelkiej twórczości artystycznej walczą ze sobą wysiłek i pomysł. Ot, kibel podpisany przez Duchampa jako fontanna - wielka mi rzecz! Ale ten pomysł! Ikonostas z Marylin Monroe w wykonaniu Andiego Warhola - niby zwykłe kopiuj-wklej - ale ta ironiczna myśl! Z drugiej strony cała klasyka pełna kunsztu i dokładności, na widok której człowiek zadaje sobie odwieczne pytanie - że też im się chciało... I ten notoryczny brak czasu przed zbliżającym się końcem świata. Co innego zostaje nam, zagonionym, jak nie to krótkie, ulotne uczucie, gdy nic już nie jest takie jak wcześniej, a Brad Pitt i Edward Norton okazują się być... Spoiler? Każdy wie, że zdradzenie zakończenia książki czy filmu powinno być karane chłostą.

W jednej z powieści Kurta Vonneguta, jego alter ego, Kilgore Trout, pisze opowiadanie o tym, jak to Bóg stwarza człowieka, czyli istotę, która jako jedyna na Ziemi posiada wolną wolę - jest więc dla Boga totalnie nieprzewidywalna, a przez to fascynująca. Ich rozrywką jest gra, która polega na tym, że Bóg próbuje odgadnąć, co danego dnia powie człowiek - a człowiek raz mówi na przykład - dwudrzwiowy chevrolet, innym razem - suszarka do włosów. I tyle.


piątek, 26 listopada 2010

Tylko dla mądrych

Jestem taki mądry! - wzdycham do swojego ego za każdym razem gdy telewizja skusi mnie na jakiś film, który jest tylko dla mądrych. Incepcja! Obejrzyj ten zagmatwany (ale mądry!) film i sprawdź czy coś z niego zrozumiesz! Oto film, na którym trzeba trochę pomyśleć - czytam zachęty w różnorakich recenzjach internetowych (bo o wszystkim czytam tylko w internecie). Dobra! Sen w śnie, w śnie, w śnie... I Leonardo DiCaprio, kartezjański memetyk, bije się sam ze sobą i z demonami przeszłości. I te wybuchy! I ta epicka muza! Tuduuuuu! Aż dostałem zadyszki od tych wszystkich wykrzykników.

Teraz należałoby się spodziewać, że skoro ironicznie opisałem jakiś popularny film, to za chwilę będę piał peany na cześć Kieślowskiego. A nie. Gdy wiele lat temu przez wiele długich miesięcy w tzw. mini ratkach oglądałem Podwójne życie Weroniki, doszedłem do wniosku, że nie nadaję się na gorliwego wyznawcę twórcy Dekalogu. Ktoś powie - oj, no bo to Podwójne życie Weroniki to faktycznie, no nie za bardzo, tylko te cycki Irène Jacob trzymają jeszcze poziom. No ok, no ok, ale ja przysypiałem nawet na Niebieskim, gdzie tragedia, radzenie sobie z tragedią, Preisner itd. Nic. Wszystko blednie przy scenie śmierci Optimusa Prime w ostatniej części Transformersów. Jak to wytłumaczyć?

Telewizyjne pranie mózgu. Kultura instant, ktoś powie. Może zbyt długo wychowywał mnie w dzieciństwie Generał Daimos i Tsubasa Oozora, żebym mógł wytrzymać długie, liryczne ujęcia wypełnione wstrząsającą muzą. Być może po prostu ja chcę od razu, szybko, bez wysiłku - instant. Zalać gorącą wodą i się wzruszyć - huxleyowska soma naszych czasów. To by miało nawet sens, gdyby nie fakt, że mnie to w ogóle nie dotyczy. Po prostu. Nikt się nie przyzna, że ktoś/coś mu wyprał mózg. Sorry Gregory, porzucam ten akapit bez rozstrzygnięcia.

Bergman! Bergman robił filmy dla inteligentnych. O Bergmanie pisze się prace magisterskie na wydziałach filozofii. A ja nawet widziałem dwa i jedną dziesiątą filmów Bergmana - Personę, Tam, gdzie rosną poziomki i Fanny i Aleksander (jedną dziesiątą tego ostatniego - miałem problem z synchronizacją napisów i póki co zostawiłem tę filmową "klasę samą w sobie" w jakimś zakurzonym folderze na dnie twardego dysku). Ale ten Bergman! No bez bicia powiem, że może być. W Personie ciekawa była historia, natomiast metaforyczne wstawki ustawicznie działają mi na nerwy - po prostu nie cierpię tych metaforycznych, metafizycznych wstawek w filmach! Ale historia była ok i nawet wymsknęło mi się "och!" gdy pielęgniarka przeczytała tamten znamienny list. Autentycznie się przejąłem! A Tam, gdzie rosną poziomki? Prosta historia - i to stanowi o magii kina.

Co jakiś czas spotykam kogoś, kto mówi mi, że np film Fahrenheit 90-210 (czy jakoś tak) to mądry film, bo strażacy palą tam książki (schowane wcześniej w telewizorze). A dla mnie to nachalne moralizatorstwo (mówię "dla mnie", więc nie muszę już tego dalej uzasadniać). W Niebieskim kobieta traci w wypadku samochodowym rodzinę i próbuje się uporać z traumą i wszyscy są poruszeni. No dobra, tylko czasem sobie myślę, że przedstawianie wymyślonych, tragicznych zdarzeń to zawsze pójście na łatwiznę - każdy się tym przejmie. I gdyby tylko Kieślowski nie był tak nadęcie poważny w swoich filmach! Tam nawet dowcipy są smutne. Natomiast żeby wycisnąć emocje z prostej historii... To umiejętność, którą posiedli bracia Cohen. I trochę Bergman. A skoro twórcy amerykańskich filmów zaczęli nagle zbijać kasę na pragnieniu posiadania mózgu... Bla, bla, bla, pimps don't cry, bitch.


czwartek, 19 sierpnia 2010

Uznaj to, uznaj

Gdy wydawało się, przynajmniej mi, że we współczesnej Polsce o imponderabilia potrafią drzeć koty jedynie piłkarscy pseudokibice, pięć lat temu niespodziewanie, chociaż zgodnie z heglowską dialektyką dziejów, komuchów wyparło PiS i stało się jasne, przynajmniej dla mnie, że nie każdy jest zadowolony z przemian, jakie dokonano w naszym kraju po 1989 roku. Zdałem sobie wtedy sprawę, że po pierwsze, nie mam pojęcia, co słychać na świecie, mimo, iż doskonale wiem co nowego u Lubliczów, oraz coś chyba kiepsko uważałem na lekcjach historii, bo nagle ze zdumieniem słucham ludzi, którzy wbrew temu co napisano w podręcznikach, kwestionują osiągnięcia okrągłego stołu albo oskarżają Wałęsę o współpracę z SB - a ja, co ciekawe, zaczynam im wierzyć. Chociaż, może nie jest to aż tak bardzo ciekawe, bo ja raczej z tych łatwowiernych.

Tak czy siak, ciężko podejrzewać mnie o jakieś sprecyzowane poglądy polityczne. Swego czasu zaczytywałem się w publikacjach Łysiaka, Ziemkiewicza czy Korwin-Mikkego, więc ci, którzy kojarzą tych autorów, mogą z grubsza przewidzieć, jaki to mogło mieć wpływ na mój sposób postrzegania świata - determinizm, hej. Jednak czasami, gdy nie mogę zasnąć, a awaria serwera pozbawiła mnie dostępu do sieci, wypełniam swe myśli nadzieją, że zachowuję sceptyczny dystans wobec treści wyciekających z mediów - wprawdzie po obejrzeniu pierwszej lepszej reklamy zaczynam łaknąć i pragnąć tego, co mi tam pokazali, ale gdy błąkam się później między półkami w Tesco, to przynajmniej zachowuję pełną świadomość, że jestem bezwstydnie zmanipulowany, i gdy kupuję te wszystkie niepotrzebne mi bzdety, cierpię straszliwe katusze.

Tak więc gdy ostatnio, snując się bezmyślnie po Tesco, utknąłem w dziale RTV, moją uwagę przykuła obrona krzyża w jakości HD, i poprzez zalew śmiechów i chichów w dolby surround, dotarło do mnie, że są miejsca w Polsce, gdzie wciąż jeszcze toczy się walka na śmierć i życie o prestiż. O uznanie, które nie polega na zakupie mieszkania na strzeżonym osiedlu, ale przejawia się w niewidzialnej, niematerialnej sferze wartości. A jakby powiedział Hegel, nie zrozumiemy tego my, spadkobiercy brytyjskiego empiryzmu Locka, bezpieczni i drżący ze strachu przed gwałtowną śmiercią - są sprawy nie-z-tego-świata dla których życie warte jest poświęcenia.

W całodobowym supermarkecie, między mrożonkami a pampersami, gigantyczna płaska plazma wyświetlała starców miotających wyzwiska - fanatycy, komentowali ludzie obładowani zakupami. Modlą się dzień i noc. A wokół moherów wesoła gromada młodzieży uzbrojona w inteligentną ironię - okrzyki i przedrzeźnianie modlących wymieszane z salwami śmiechu. Co któremu staruszkowi puszczą nerwy, zaraz obskakują go dziennikarze - może powie coś "mocnego" o Żydach, spisku, prezydencie i UB? Wariaci - daje do zrozumienia przejęta prezenterka TVN24. I chociaż niektórzy ludzie mają prawo się gromadzić i protestować - górnicy palili opony, geje maszerowali przez miasto manifestując swoje preferencje seksualne, przejście graniczne okupowali swego czasu nawet przemytnicy papierosów, to nie każdy zyska sympatię mediów. Gdy pod pałacem prezydenckim protestują staruszkowie, modląc się namiętnie, to czy tylko ja mam wrażenie, że w naszym społeczeństwie publiczne odmawianie różańca albo śpiewanie pieśni religijnych jest strasznym obciachem? Co za obciachowi protestujący!

Obciachowi protestujący odsłaniający słabość państwa słusznie budzą śmiech. Gdy czarne skrzynki prezydenckiego samolotu wciąż tkwią w Rosji, pomimo kolejnych upomnień ze strony polskiej prokuratury, bezsilny chichot wydaje się zdrową reakcją. Gdy gromadka staruszków wyraża swoje niezadowolenie z opieszałości śledztwa, niedbałości urzędników i podejrzanego zachowania monopartyjnego rządu względem "krzyżowców", trudno zachować powagę - ogólna wesołość jest zbyt zaraźliwa. Co prawda od czasu do czasu ktoś wysnuje podejrzenie, że cała ta afera to cyniczny, piarowo-peowcowy zabieg, by przy okazji najbliższych wyborów straszyć Polaków obrazkami fanatycznych pisowców-krzyżowców, a w międzyczasie w miarę bezboleśnie podnieść podatki, ale nie dbajmy o to. Uznanie? To niepotrzebne psucie dobrego nastroju.

sobota, 31 lipca 2010

A po apokalipsie

Dzień 1

Czy faktycznie nikt się tego nie spodziewał? Gdy sięgam pamięcią do wydarzeń z tamtych dni, widzę twarz mojej sąsiadki. Pani w średnim wieku szczycąca się swoim szlacheckim rodowodem, wciąż pielęgnująca rodzinne tradycje pomimo uciążliwej samotności, na jaką skazało ją życie na stare lata. Skarbnica dobrych rad i towarzyskiej etykiety. Mieszkaliśmy w tej samej klatce, oboje sami, więc pani Zofia zawsze czuła się w obowiązku pouczyć młodego lokatora zza ściany obok. Nie była zrzędliwa ani natrętna. Była wyniosła, może nawet odrobinę pogardliwa, ale miałem wrażenie, że traktuje mnie jak swojego syna, jak dziecko, którego nigdy nie mogła mieć. I to było miłe.

Natknąłem się na nią tamtego niesamowitego dnia, wybiegając jak większość mieszkańców przed blok, na boisko. Dystyngowana pani, zawsze w nienagannym stroju i stosownym makijażu, tym razem wyszła z domu całkowicie zapominając o swojej zwyczajowej estetyce. Pozbawiona kosmetycznej bariery i odzieżowej zasłony promieniowała bezlitosnym starczym strachem i bezradnością. Zebrani na ulicach ludzie wpatrywali się intensywnie w burzowe chmury. Przed chwilą skończył padać deszcz. Pani Zofia jako jedyna spoglądała na rozmiękczoną ziemię między stopami jej eleganckich butów. Wiatr rozwiewał jej srebrne włosy (pani Zofia nigdy ich nie farbowała) i odsłaniał poły płaszcza, ukazując szarą bieliznę. Podszedłem do niej. Chciałem dopiąć guziki przy jej okryciu, ale przerwała moje czynności machnięciem ręki. "Przeziębi się pani", wyszeptałem. Uniosła wzrok, a ja ujrzałem w jej wściekle niebieskich oczach bezgraniczne przerażenie. Drżała. Nie z zimna, i bynajmniej nie z oczekiwania na to, co miało za chwilę nastąpić. Zapytałem ją, dlaczego się nie cieszy, a ona wypowiedziała wtedy słowa, które nawet dziś, wiele lat po tym co się stało, przejmują mnie grozą: „Człowiek woli wierzyć w kłamstwo. Prawda odbierze nam człowieczeństwo, Piotrze.” Teraz wiem, że miała rację. Przyznaję to z pełną świadomością konsekwencji. Prawda zabiła nasze umysły.

To, co wydarzyło się potem, wydaje się czystym szaleństwem. Krzyki umierających i obraz tamtej masakry prześladują mnie w każdy samotny wieczór. Koszmarne myśli, w których raz po raz, klatka po klatce, wciąż przeżywam moją własną śmierć i zmartwychwstanie. Wspomnienia jak sztylety anonimowych oprawców zadających zabójcze ciosy z zaskoczenia w mrocznych zaułkach wyobraźni.

Dołączam tytuły nagłówków wybranych gazet z dzisiejszego dnia:

Gazeta Wyborcza: „To jest TEN dzień.”
Dziennik: „Ulice spłynęły krwią. Lustracja ludzkości”
Nasz Dziennik: „Bóg jest wielki”
Super Express: „Bóg się obudził i pyta, która godzina”
Fakt: „Jezus był tajnym współpracownikiem SB”

Z orędzia Boga do ludzkości:
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.

Dzień 2

Męczą mnie sny. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu kontakt z zaświatami wywoływał u mnie dreszcz podniecenia i fascynacji. Można powiedzieć, że jestem na nogach przez całą dobę. W dzień rozmawiam z ludźmi, a nocą ze zmarłymi. Granice zostały przekroczone. Żadnych barier. Babcie i ciotki mogą cię teraz obserwować przez cały boży dzień, i wiecie co? Robią to bardzo chętnie. Wydaje mi się, że jeszcze większą przyjemność sprawia im dzielenie się swoimi spostrzeżeniami z nieodłącznym komentarzem: „Piotrze, powinieneś sobie w końcu znaleźć jakąś porządną dziewczynę!”, „Popatrz na siebie, chudy jak szczapa!”. A dziś wieczorem… naprawdę, szkoda słów. Ciotki dostały metafizycznej histerii! W Niebie wieści rozchodzą się szybciej, niż zdążysz powiedzieć „Świadek Jehowy”. Czy święty Tomasz z Akwinu miał rację? Teraz mamy okazję to porównać, ale definitywnie skończyły się już czasy jego autorytetu w sprawie odkrywania boskich tajemnic. Gdy nastąpił TEN dzień, wszystko uległo zmianie. Ciągle nie jestem przekonany, czy na lepsze, czy jednak na gorsze, i właśnie to moje niezdecydowanie tak denerwuje moich zmarłych krewniaków. Bo czyż spełnienie modlitw nie powinno być bardziej… szczęśliwe? Nie czuję się szczęśliwy. U schyłku historii doczekaliśmy się państwa teokratycznego. Kto by przypuszczał, że z epoki triumfującego racjonalizmu tak gwałtownie przeskoczymy w skrajny mistycyzm?

Tak jak myślałem, moja ostatnia wypowiedź przysporzyła mi nie lada kłopotów. Następnego dnia Anioł osobiście dostarczył mi wezwanie do Najwyższego wyskakując jak królik z cylindra iluzjonisty. Gorejący kwiat paproci w doniczce na parapecie. Takie czasy.

Rozmowa z Bogiem - uwierzylibyście w coś takiego? Co za ironia losu, że tym razem to ON chciał mi coś powiedzieć. Biuro Stwórcy nie mieściło się jednak w kościele, jak logicznie można było założyć, lecz zaledwie dwa budynki dalej, w mieszkaniu na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku. Przez całą drogę układałem sobie mowę, i mimo mojej niezachwianej pewności, co do słuszności mego postępowania, nieznośny ucisk żołądka jednoznacznie informował, że mam niesamowitą tremę. Szybko dotarłem na miejsce. Blok niedawno ocieplony i odmalowany w zielono czerwone kwadraty. Nie było domofonu. W środku też mnie nic nie zaskoczyło. Zwykła klatka schodowa, połowa ściany na żółto, połowa na biało, metalowa balustrada. Wchodzę powoli na górę. Na każdym piętrze były dwa mieszkania, minąłem parter, pierwsze, na drugim tabliczka na drzwiach informowała, że mieszkali tu jacyś W. C. Malinowscy. Ciekawe czy przyszło im kiedykolwiek do głowy, ze mieszkając pod Bogiem, są jakby metaforą piekła? Zastanowiło mnie również, czego w takim razie metaforą mogliby być państwo mieszkający na czwartym piętrze? Boję się zgadywać. Trzecie piętro. Zwykłe białe drzwi, na górze przyklejona plastikowa siódemka, niżej mosiężna tabliczka, na której wyryto (wypalono?) jedno słowo: Bóg. Nie było judasza.

Wchodzę do środka. Przeciętne, dwupokojowe mieszkanie. Naprzeciwko drzwi wejściowych łazienko-toaleta (tak nazywam ten okrutny twór, gdzie sedes zostaje umieszczony obok wanny). Po lewej stronie holu dwa wejścia, do małego pokoju i obok do kuchni. Z prawej strony, za szafką na buty znajdowały się podwójne drzwi. Wydruk z komputera przyklejony do prawego skrzydła boskich wrót, jak w biurze pośrednictwa pracy tymczasowej, skonstatowałem, głosił: „Gabinet Boga, czynny całą dobę”. Nacisnąłem klamkę.

Za biurkiem siedziała, jeżeli można użyć takiego zwrotu, gigantyczna paczka solonych orzeszków. Folia zaszeleściła głośno, gdy odwróciła się kodem kreskowym w moją stronę błyskając odbitymi refleksami słonecznych promieni. Miałem nieodparte wrażenie, że wpatruje się we mnie z intensywnością szaleńca, który zbyt wiele czasu spędził w odosobnieniu. Słyszałem jak z głuchym gruch, gruch, w jej wnętrzu przesypują się orzeszki wielkości piłeczki tenisowej.
Wściekła inteligencja solonych przekąsek, pomyślałem, i straciłem przytomność.

Chciałbym opisać tamtą rozmowę, ale po prostu nie potrafię. To tak, jak wypłynąć na powierzchnię w momencie, gdy myśleliście, że to już koniec. Uczucie, jakie ogarnia, gdy ktoś informuje was, że macie bliźniaczego brata, który żyje gdzieś tam, daleko i jest zupełnie taki sam jak wy. To bicie serca. To ciepło. To wrażenie, że jesteś we właściwym miejscu o właściwej porze.
Tamto wydarzenie zawierało w sobie wszystko to i nieskończenie więcej.

Ale nie umarłem.

Dzisiaj gościem Kuby Wojewódzkiego będzie Jezus Chrystus.

Dzień 3

Stan upojenia to zawsze tylko chwila. Połyskujący moment jak drobinka kwarcu w skale egzystencji. Doświadczamy czasem zdarzeń, kiedy myślimy: „Tak, to mnie zmieni. Od dziś będę już niewątpliwie innym człowiekiem.”. Utrata kogoś bliskiego czy cudem uniknięta śmierć własna. Stajemy przed faktem czegoś doniosłego, co powinno nas wzbogacić, natchnąć czy nawet ukierunkować naszą świadomość na całkiem nowe tory. I tak się zaiste dzieje! Ale tylko do pierwszego dusznego popołudnia w autobusie miejskim… Szara codzienność okazuje się bezlitosna za każdym razem, gdy mamy nadzieję na wewnętrzną rewolucję. O paradoksie! Niedojrzała bezradności! Wciąż nie wiem, kim jestem, ale wiem, że wcale nie jestem lepszy niż w rzeczywistości.

Spotkanie z Bogiem było cudowne tylko do następnego dnia, który zatruł wszystko zwykłością i powszedniością. Jakie to koszmarnie ludzkie! Człowiek jest nieskończony, ale jedynie w niezaspokojeniu. Jestem wszechświatem? Teraz to rozumiem lepiej. Być kosmosem to być szaloną, żarłoczną próżnią, nienasyconą pustką, przepaścią bez dna. Jestem tylko egzystencjalnym żołądkiem Homera Simpsona!

Najlepszym przykładem będzie reakcja ludzi na objawienie się Boga. Wiemy, dlaczego tak się stało. To TEN dzień, co w mniej enigmatycznym zwrocie oznacza po prostu Sąd Ostateczny.
Reakcja społeczeństwa - no cóż, socjologia jak zwykle górą. Jesteśmy potwornie przewidywalni. Na początku szok. Tak, szok jest zawsze. Niedowierzanie i strach. Oczywiste pytania ciskające się na usta: to w końcu która religia miała rację? Z perspektywy czasu - każda po trochu. Żadne zaskoczenie. A potem? Solidarność. Jesteśmy razem, trzymamy się za ręce śpiewając pieśń. Oto jest radości dzień… A jeszcze później? Przypominam sobie jedną z audycji w Radio Maryja. Jakaś mocno przejęta staruszka beształa biednego ojczulka, za bezwstydnego Anioła Stróża. Inna miała mocne podejrzenia, czy aby na pewno to wszystko nie jest jakimś wielkim niesmacznym żartem rodem z szatańskiego USA. Pewien rozsierdzony pan w zdenerwowaniu na wytknięte mu przez boskich pośredników grzeszki, które każde prawo już dawno uznałoby za przedawnione, wykrzyczał, że skoro Żydzi mogli sobie czekać na swojego Mesjasza, tak samo on woli poczekać jeszcze na innego boga.
Czasem zastanawiam się banalnie, dlaczego żyjemy. Wątpliwości będą kiedyś przyczyną naszej zguby. To pewne jak…


wtorek, 20 lipca 2010

Straszne rzeczy

Kto zabił Laurę Palmer? - To jedno z niewielu pytań, do dumania nad którymi zdołały mnie skłonić filmy Davida Lyncha - uczciwie wyznam, że dla mnie sens większości jego pomysłów spoczywa gdzieś out there, pod paznokciem ofiary tajemniczego morderstwa lub na jakiejś piekielnej autostradzie, zagubiony i samotny. Czy Bob i ojciec Laury to ta sama osoba? Okazuje się, że nie każdemu wystarcza odwagi by poznać odpowiedź. W każdym razie ja, z gąszczu dziwacznych scen i dialogów wypełniających lynchowskie produkcje wydobywam ich przytłaczający klimat; wydobywam to, co sprawia, że zapadają one w pamięć i budzą lęk wśród różnej maści wariatów. Horror? Wielka mi sztuka - wystraszyć fobiofila. W szwedzkim filmie Dead Snow, opowiadającym o grupce przyjaciół stawiających czoło hordzie ubranych w hitlerowskie mundury zombie, masakra miesza się z komedią. Twórcy Martwego śniegu pokazali, metaforycznie i dosłownie, że potrafią w hollywoodzkim stylu rozprawić się z żywymi trupami nazizmu, które wciąż straszą w ich słynącym z Bergmana i Abby kraju. Horror?

Stephen King powiedział kiedyś, że pisanie horrorów, oprócz sposobu na życie, pełni dla niego funkcję terapeutyczną - wypowiedziany głośno lęk przestaje straszyć. Dla potrzeb wywodu potraktuję to łzawe wyznanie poważnie, aby pokazać, że z podobnej techniki korzystają psychoterapeuci pomagający schizom, robiącym ze strachu w gacie na widok widelca albo kucyka, uporać się z ich śmiesznymi dla reszty społeczeństwa fobiami. Otóż poddaje się tych zbzikowanych krejzoli bezpośredniemu i długotrwałemu kontaktowi z obiektem wywołującym lęk - taka terapia szokowa ponoć łagodzi objawy kuku na muniu czy braku piątej klepki. Ktoś mógłby zauważyć, że autor Lśnienia, dorosły facet drżący ze strachu przed ukrytym w kanałach morderczym clownem, telefonami komórkowymi zamieniającymi ludzi w żywe trupy czy wystającego ze zlewu palca, zamiast pocieszającego poklepania po plecach zasługuje raczej na postukanie palcem w czoło. Czy rzeczywiście? Być może mogłoby się jednak okazać, że nie jeden z nas (a mam głównie na myśli was, świry) po chwili zastanowienia przypomniałby sobie swoje własne stany lękowe (stany lękowe! ojojoj!), wywołane przez muminkową Bukę czy Miasteczko Twin Peaks. Lebiegi.

Jeśli chodzi o naprawdę lękliwe stworzenia, to weźcie na przykład mojego psa. Lecter, zawstydzając oryginalnego właściciela tego nazwiska, drży ze strachu przed piorunami, mikserem, odkurzaczem i oczywiście petardami. Wszelkie moje tłumaczenia, że zachowuje się niezbyt mądrze, wsiąkają jak krew z wyprutych przez żywe trupy flaków w piach (lub w śnieg). Nawet pogadanka o Arystotelesie, który przecież twierdził, że strach sam w sobie nie jest zły, zły może być jedynie stosunek do niego, nie odniosła większego skutku. Arystoteles mógł ględzić do woli, że nie postępuje rozumnie ten, kto lęka się tego, czego lękać się nie należy, a nie lęka się tego czego bać się trzeba, ale czy rzeczywiście świadomość irracjonalności jakiegokolwiek strachu wystarczy aby go przezwyciężyć? Mój pies wie, że nie musi bać się miksera, a i tak na jego dźwięk pędzi do łazienki, trzęsąc się i robiąc wielkie oczy. Od razu uspokoję obrońców zwierząt - nie biegam za psem z mikserem czy odkurzaczem, żeby oswoić go z lękiem - mam za krótki kabel.

Natomiast jeśli chodzi o mnie, to sprawa ulega komplikacji (zawsze lubię myśleć o sobie jako o kimś skomplikowanym). Podobnie jak Dilbert, mój przewodnik po bezdusznym świecie międzynarodowych korporacji, boję się dwóch rzeczy: tego że jak będę spał, to jakiś pająk wejdzie mi do nosa i złoży w moim mózgu jajeczka, oraz że niechcący przyczynię się do zniszczenia ludzkości. Myślicie, że to mało prawdopodobne? W takim razie nie słyszeliście o solipsyzmie. Jeśli ten filozoficzny pogląd jest prawdziwy, to cała rzeczywistość jest wytworem mojego umysłu. I to jest prawdziwy lęk wart lękania. Odkąd uświadomiłem sobie taką możliwość przestałem sypiać. Nie śpię. Podtrzymuję świat w istnieniu. I co wy na to?

Po obejrzeniu filmu Dead snow przypomniałem sobie, że to właśnie jeden ze szwedzkich neonazistowskich zombie zlecił kradzież napisu Arbeit macht frei z bramy obozu w Auschwitz. Pomysł, by przedstawić tę wciąż jątrzącą historyczną ranę w formie horroru, w którym nowe pokolenie sieka na plasterki wstydliwą, na wpół martwą, na wpół żywą pozostałość szwedzkiego flirtu z hitleryzmem, wydał mi się genialny. To kwintesencja terapeutycznego horroru. Natomiast gdy Adaś Miauczyński, gamoniowaty bohater filmów Marka Koterskiego, cierpiał na nerwicę natręctw, jego horror dopiero domagał się lekarstwa. Dolegliwość Miauczyńskiego skłania dotkniętych przez nią ludzi, aby wykonywali różne idiotyczne czynności pod groźbą strasznych rzeczy, które miałyby się wydarzyć, gdyby zaniechali tego rytuału. Gdy ktoś zaczyna wierzyć w kosmiczne siły, jego styl życia ulega radykalnej zmianie - rozum zawsze przegra z magią. Zdziwilibyście się, jak często się to zdarza. Chciałoby się jednak czasem zapytać, parafrazując Agnieszkę Chylińską, córkę Nergala i Dody: kiedy wreszcie powiecie sobie dość, ciamajdy? Jako że ostatnio sam pokonałem mój własny straszny lęk przed kosmitami, to mam moralne prawo udzielić rady tym wszystkim miłośnikom lotów nad kukułczym gniazdem - jeżeli się boisz, to przestań.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ekologia patologii

Cierpieć za miliony - wielu tego próbowało. Oczywiście z różnym skutkiem. Jedni kończyli na stryczku, stosie, krzyżu albo haku. Albo jak Neo - ale nie jestem pewny jak on skończył, bo po tym jak go maszyny wciągnęły w świetlistą poświatę słuch po nim zaginął. Inni, ci mniej pompatyczni, mniej spektakularni, w samotności unosili rękę i zaciskali pięść. Potrząsali nią. I znów. I jeszcze raz. Potem, gdy opuściło ich już napięcie, napuszczali wodę do wanny i ogłaszali w lustrze, że chcą zmienić świat. No właśnie. Zmienić świat? Cierpieć za miliony? Nie wiem czy zauważyliście, ale od pewnego czasu sam próbuję to robić. Włączam telewizor, a tam same nieszczęścia: kryminalne zagadki Miami, Las Vegas, New York, Wzór, nie wiem, jakieś W11. I co wtedy robię? Zamykam oczy i zaczynam cierpieć. Czasem się nawet wykrzywię. Zmarszczę. Zgarbię. A jak już się tak bardzo w tym swoim cierpieniu zawezmę to jestem nawet w stanie powiedzieć auć. Albo oj. Albo sssss. Po chwili otwieram oczy i nagle sprawiedliwości stało się zadość, a przestępstwo zostało zlizane. Jednym słowem - sukces. Dobro zatriumfowało. Zauważyliście?

Cierpienie. Ze słyszenia wiem, że szczególnie rozmiłowani w nim byli starożytni Grecy, po których odziedziczyliśmy takie słowa jak patos czy patologia. Na przestrzeni dziejów stosunek do cierpienia zmieniał się w zależności od panującej filozoficzno - religijnej mody. Buddyści uważali, że wszystko jest cierpieniem - na przykład bycie kobietą - a celem życia jest usunięcie tegoż cierpienia poprzez zmierzanie ku Oświeceniu na drodze Ośmiorakiej Ścieżki. Człap, człap, człap. Cierpienie, cierpienie, cierpienie. Tak, tak, tak. Z drugiej strony chrześcijańska mitologia poucza, że cierpienie uszlachetnia - między innymi dlatego taką popularnością cieszą się w naszej kulturze wszelkie romantyczne porażki - gloria victis - chwała zwyciężonym. Na marginesie - odczuwacie czasem niepokój na myśl o tym, że wasz stosunek do świata jest rezultatem takiego a nie innego pochodzenia geograficznego? Może trzeba było jednak nie zwiewać z geografii? Ale te gleby! Gleby!

Cierpieć można na różne sposoby, ale roboczo wymienię trzy: fizyczny, psychiczny i metafizyczny. O ile pierwsze dwa są intuicyjnie łatwe do uchwycenia, to trzeci może komuś nieprzyzwyczajonemu do bezproduktywnej spekulacji stanąć kołkiem między jednym a drugim neuronem. Metafizyczne cierpienie, co to takiego? No cóż, aby to zrozumieć nie wystarczy posłuchać piosenki Perfectu o niefizycznych bólach. Nie wystarczy poczytać Kierkegaarda. Przydałoby się również trochę wiedzieć co i jak.

Tak czy siak, gdy podzieliłem się tym moim cierpiętniczym zacięciem z sąsiadem, stwierdził on, że jemu wystarczającego dyskomfortu egzystencjalnego przysparza lumbago i polityka. Nie wiem dokładnie, co to lumbago, chociaż nieodmiennie kojarzy mi się z jakimś latynoamerykańskim tańcem, ale w kwestii polityki jestem w stanie się z nim zgodzić. Z tą różnicą, że gdy widzę wygibasy polityków PiSu próbujących dać Polakom do zrozumienia, że w Smoleńsku był zamach, z jednoczesnym zapieraniem się, że chodzi tylko o Prawdę przez wielkie P i nic ponadto, to odczuwam ból fizyczny tam, gdzie kończą się plecy. Podobnie się czuję, gdy z drugiej strony obserwuję PO, udające, że nic się nie stało. I zastanawiam się wtedy tylko, czy to już to słynne lumbago mnie wreszcie dopadło czy to jednak zwykły żal mi zaczął ściskać to i owo.

Ale jak to mówią (kto? możecie powiedzieć, że ja, a co tam), rodzimy się jako cyniczni realiści albo zakłamani idealiści. Innymi słowy albo uznajemy, że świat jaki jest, każdy widzi, albo twierdzimy, że ulegamy złudzeniom, dostrzegamy jedynie cienie i tak dalej, a prawdziwy świat mimo iż niewidzialny to jest za to Piękny, Dobry i Prawdziwy (w skrócie PDP). Idealizm potrafił na przestrzeni dziejów zamroczyć niejeden umysł kuszącą ofertą błyszczących abstrakcji - niemiecka skłonność ulegania idealizmowi przyczyniła się, zdaniem niektórych, do popularności hitlerowskich pomysłów na ostateczne rozwiązywanie różnych kwestii, a parę lat wcześniej cierpiący Werter wprowadził modę na samobójstwa z nieszczęśliwej miłości. Niemcy! Ale nawet dzisiaj różne mistyczne odmiany idealizmu generują nowe zastępy fanatyków gotowych oddać życie za sprawy nie-z-tego-świata.

Czy ten stronniczy opis idealizmu świadczy o tym, że jestem przeciwnikiem tej koncepcji filozoficznej? A skąd. Czy łącząc w tak toporny sposób idealizm z cierpieniem dokonuję semantycznego nadużycia? Być może. Mimo to żyję jednak w głębokim przekonaniu, że służba wzniosłej idei jest zajęciem szlachetnym i wartym cierpienia, co jak napisałem na początku staram się wcielać w życie. Od wczoraj. Co prawda odpowiedzialność za losy milionów jest niezwykle przygniatającym wyzwaniem i czasami boję się, że mu nie sprostam, ale jak to mówią: Actus hominis non dignitas iudicentur – Niech będą sądzone czyny człowieka, a nie jego godność (zawsze powtarzałem, że chwytliwa sentencja potrafi uzasadnić każdą głupotę). A na wyssane z palca zarzuty, że to po prostu z wakacyjnych nudów zacząłem cierpieć na syndrom zbawiciela, odpowiem: wspaniałomyślnie wam wybaczam, niewdzięcznicy.

sobota, 10 lipca 2010

Pewnego razu na Arrakis

The sleeper has awakened! - Tym okrzykiem domownicy witają mój powrót w duszny, najczęściej popołudniowy już świat jawy. Zastanawiający fenomen - w wakacje Słońce zagląda w moje okno o każdej porze dnia. W wakacje nie widuję za nim nocnego nieba - ukrywa się ono gdzieś między kalendarzem a zegarem na ścianie w kuchni. W wakacje mój dzień rozciąga się jak statek kosmiczny uwięziony w polu grawitacyjnym czarnej dziury, a ja czuję się jak astronauta mający za chwilę bezpowrotnie przekroczyć granicę horyzontu. Czyżbym utknął na Arrakis, znanej także jako Diuna? - zastanawiam się ocierając z wahaniem pot z czoła - na tej pustynnej planecie człowiek uczy się szacunku do wody.

W wakacje, za dnia, wychodzę na miasto ściskając pod pachą wilgotny plik zadrukowanych kartek - niech ludzie wiedzą ile się napociłem, żeby wypełnić to CV osiągnięciami mojego życia. Do licha, właśnie napisałem własną biografię, nie wcisnę jej nikomu bez uświadomienia mu czym właśnie go obdarzam. Jaka jest pana największa wada? Za dużo pracuję. To wada? Tak, ponieważ pracuję tak długo, aż tracę przytomność z wyczerpania, przewracam się na ziemię blokując przejście i zaczynam wydzielać brzydki zapach. Zadzwonimy do pana. Po innej rozmowie kwalifikacyjnej zaproponowano mi interesującą pracę - przypieczętowałem umowę tradycyjnym wolańskim gestem - splunąłem na stół. We wzniosłym oczekiwaniu obserwowałem reakcję mojego przyszłego pracodawcy na ten szczodry gest - wszak w tak straszliwym upale poświęcam dla niego drogocenne płyny mojego ciała. Dopiero dwie ulice dalej zgubiłem pościg złożony ze spoconego portiera i sekretarki. Obyczaje!

Obyczaje! Od dziecka uczy się nas zachowań właściwych i tych drugich, których należy unikać pod groźbą społecznej banicji. Etos dobrego wychowania. Etos bezpiecznej egzystencji. Puste życie - wypełnij je. Dopisz coś. Nie rozumiem. No właśnie. Co jakiś czas spotykam człowieka, który mówi mi, że na przykład podczas burzy należy pozamykać okna i balkon, żeby przypadkiem do mieszkania nie wleciał piorun. Piorun kulisty! Przecież to nie piaskal! Nikt nigdy nie widział takiego zjawiska (oczywiście wasze babcie powiedzą wam, że znają kogoś, kto zna kogoś kto widział), a ludzie pozbawiają się nawet tej maleńkiej szansy, aby go doświadczyć. Ja podczas burzy otwieram balkon na oścież - tego również nauczyłem się od Wolan, tych twardych mieszkańców pustyni.

W wakacje, nocą, ciągnie mnie do feministek. Te kobiety nie zdają sobie sprawy z własnego szczęścia - każda z nich przeżyła aborcję. Są również niezwykle uczciwe - dzielimy się wszystkim po połowie. Jedna z nich zapytała mnie kiedyś, czy mógłbym przestać chodzić w jej śnie. Odpowiedziałem jej, że obawiam się, iż chyba przegapiłem właśnie ostatni pociąg do Mashville. Co innego miałem powiedzieć? All the country girls goin' "oooh, oooh-o". Czy ten niebieski księżyc w twoich oczach to efekt uzależnienia od specjału? - Spytała. Wartości zastępuje tolerancja, a nowy obyczaj zastępuje stary. - Odparłem. Tak więc wypadałoby trochę pogadać co - sądzę że wypadałoby się teraz pobzykać nie - będę już spadał.

tak wiem
tak wiem
ale jeśli poprawi ci to humor
poklepię cię po pleckach

klep klep
klep klep
klep klep


poniedziałek, 24 maja 2010

Oh, don't ask why

Ot, kontrowersja. Duch, dusza, duszno, skwar nieznośny, a ja idę rozgarniając rękami gęste powietrze żeby zrobić sobie przejście. Żar leje się z nieba jak smoła z przepełnionego kotła. W spiekocie straszliwej i suchej buty na obcasie zostawiają na asfalcie ślady w kształcie małych podkówek. Spocone kobiety ocierają czerwone twarze i nabrzmiałe biusty. Plamy potu rozrastają się jak granice III Rzeszy, a Słońce popędza je charyzmatycznym przemówieniem gorących promieni. Smród spalin i warkot silników. Piekło, myślę, gdy nagle biel oślepiająca przygasa i niczym zza starej, postrzępionej kurtyny wygląda ku mnie błogi cień parkowych drzew otulający pustą ławkę chłodem i śpiewem ptaków. Podchodzę, zdejmuję plecak i siadam ostrożnie by upewnić się, że nie padam ofiarą zwodniczej fatamorgany. Siadam miękko i pewnie, czując się jak uchodźca z Korei Północnej po przedarciu się przez zasieki strefy zdemilitaryzowanej rozciągniętej wzdłuż 38 równoleżnika. Z plecaka woła książka, wyjmuję ją, otwieram i zaczynam czytać. Delektuję się chłodem, historią, śpiewem ptaków i śmiechem dzieci. Ot, kontrowersja.

Śmiech dzieci narasta jak wezbrana fala niewinności zmierzającej do rozbicia się o nieprzyjazne brzegi dorosłego życia. Odkładam książkę, a czarna okładka wsysa gorąc i błyska białymi literami tytułu. Lo-li-ta, Lo-li-ta, prowokuje wszystkie matki świata proza Nabokova. Przede mną plac zabaw, a ja widzę samego siebie z perspektywy boskiego obserwatora narracji wszechobecnej, jako obcego i nikomu nieznanego, Humberta Humberta, przyszpilonego na ławce ostrymi spojrzeniami domysłów i insynuacji. Wtem, o zgrozo, kilkuletnia dziewczynka podchodzi i pyta co czytam. To prowokacja, myślę spanikowany, próbując zachować zimną krew (jak to możliwe w tym upale?!) byle uniknąć nieuchronnego młotu na czarownice. Nic, odpowiadam. Nie powinnaś rozmawiać z nieznajomymi. Ja nie rozmawiam, tylko pytam, stwierdza bezczelnie i gapi się różową twarzyczką w blond otoczce. Spadaj, mówię, i udaję, że pochłania mnie lektura. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, jak straszliwy popełniłem błąd.

Współczesne dzieci, nieprzyzwyczajone do odmawiania, przyzwyczajają się do agresji. Dziewczynka wdrapała się na ławkę i wystrzeliła ręce próbując zabrać mi książkę. Gorączkowo rozglądałem się za jej matką, błagalnym spojrzeniem próbując dać do zrozumienia, kto tutaj jest ofiarą. Jaka to książka, jaka, dopytywało się dziecko atakując mnie swoją nieletniością. Dla dorosłych, wyjaśniam naiwnie i daremnie odganiam drobną istotkę szorstkim tonem. Odczep się. Jaka, jaka, przełamuje opór mała infantka. Dolores, nie zaczepiaj pana, doleciał do mych uszu błogi odgłos rodzicielskiej władzy, tylko czemu, o Boże, tak mało stanowczy? O czym to książka, o czym, zacięta płyta infantylnej ciekawości wpędzała mnie na skraj przepaści nielegalnej. Unikałem jak ognia dotyku ciała niedojrzałego, który w mą dojrzałość wkraczał gwałtem zuchwałym, a na który ja nie mogłem zareagować inaczej, jak tylko ucieczką. A uciec nie miałem jak!

Co było potem? Poległem. Jednak gdy wracam myślami do tamtych wydarzeń przypominam sobie mgliście mój skruszony powrót do Phenianu i to, jak ludzie pełni goryczy nie chcieli mnie już przyjąć w kraju powszechnej nieświadomości. Joint security area. Zamieszkałem w opuszczonej latarni jak Dzikus. To był mój nowy wspaniały świat. Od czasu do czasu odwiedzali mnie tam goście.

poniedziałek, 10 maja 2010

Echo Hannibala Lectera

W czasach braku wskaźników moralnych, kryzysu autorytetów i oskarżeniach o homosiowatość Bolka i Lolka, zagubieni ludzie chwytają się ostatnich desek ratunku, które w takich chwilach proponuje im przemysł narkotykowy albo, znacznie częściej, tartak popkultury. W tym składowisku duchowego drewna na straży zasad od lat dzielnie stoi, wskazując konserwatywną prawdę lufą rewolweru, Clint Eastwood, a z drugiej, ciemnej strony mocy, tkwi patron kucharzy i psychopatów - Hannibal Lecter. Postać ta, wymyślona przez Thomasa Harrisa, po raz pierwszy dała o sobie znać w książce Czerwony smok, a po raz ostatni w Hannnibal. Po drugiej stronie maski, zahaczając po drodze o Milczenie owiec i Hannibala. Lecter szturmem podbił serca miłośników psychopatycznych morderców i błyskawicznie osiągnął status najczarniejszego z czarnych bohaterów, deklasując takie szwarccharaktery jak Darth Vader czy Leszek Miller. Niestety, nie wystarczy zjeść wątrobę pracownika GUSu, popijając ją wyśmienitym chanti, by poczuć się jak doktor Lecter. Do tego przydałaby się również fizjonomia Anthonego Hopkinsa i odrobina litewskiego akcentu.

Nietrudno zrozumieć fenomen popularności seryjnych zabójców. Oto ludzie, którzy w swoim szaleństwie sądzą, że potworności, których się dopuszczają, usprawiedliwia przyświecająca im idea. Nie można przejść obojętnie obok tak spektakularnego zła. Jedni, jak historia Teda Bundiego, uderzają w romantyczne gusta - wszak facet mordował kobiety, które przypominały mu jego dawną ukochaną. Ted Kaczyński, alias Unabomber, wykształcony gość z anty-scjentystycznym przesłaniem, może budzić pokręcony podziw u pokręconych ekologów i alterglobalistów. Szaleństwo kusi i przyciąga, o czym świadczyła również fanatyczna gromadka Charlesa Mansona czy Jima Jonesa. Fikcyjny tytułowy "psychol", ze wspomnianego Czerwonego smoka, w którego złapaniu pomagał FBI doktor Lecter, miał dla odmiany pokręcone dzieciństwo, a katalizatorem jego przemiany w mordującego rodziny potwora był obraz Williama Blake'a - Wielki Czerwony smok i kobieta odziana w Słońce. Obraz ten, odwołujący się do Apokalipsy świętego Jana, jest jedną z wielu inspiracji tą poruszającą wyobraźnię biblijną historią.

Jednym z najpojemniejszych magazynów internetowych memów jest oczywiście youtube, na którym ostatnio natknąłem się na wykłady księdza Piotra Natanka. W owych wykładach ów ksiądz, posiadający notabene tytuł doktora habilitowanego z historii, odwołuje się do swoich historycznych kompetencji, aby dokonać analizy Objawienia świętego Jana. Dla księdza Natanka jest faktem oczywistym, że czerwony smok i czarna pantera, pojawiające się w tym tekście, są ostrzeżeniem przed ateistycznym (i, a jakże, czerwonym) komunizmem oraz masonerią. Źródła wszelkiego zła, jakiego doświadczają ludzie, są więc wskazane z precyzją godną, nie wiem, czegoś bardzo precyzyjnego. Między Bogiem a prawdę, muszę się przyznać, że i ja od dłuższego czasu mam własną interpretację Apokalipsy - sądzę, że czerwonym smokiem jest nauczycielka, która uczyła mnie polskiego w podstawówce. Ta wredna polonistka może być kimś, przed kim mógłby ostrzegać nas prorok dwa tysiące lat temu... Natomiast wracając do Piotra Natanka, to jeśli chodzi o antidotum na tę niefajną sytuację (komunizm, masoni, sataniści w Kościele itp), ksiądz i tutaj udziela jednoznacznej odpowiedzi: należy koronować Jezusa na króla Polski. Skąd wiadomo, że intronizacja jest właśnie tym, czego Jezus pragnie od Polaków? Z pomocą przychodzi pani Mirosława Kordas z Łomży.

Pani Mirosława Kordas z Łomży twierdzi, że Jezus przemawia do niej z ekranu komputera. Na swojej stronie internetowej Echo Chrystusa Króla publikuje orędzia Jezusa do narodu, te zarówno doniosłe i poważne, jak na przykład domaganie się koronowania Go na króla Polski pod groźbą zniszczenia nieposłusznego narodu, które będzie wyglądało niemal tak jak w filmie 2012, po te prozaiczne, jak zawartość strony internetowej czy domowe sposoby leczenia grypy (Jezus radzi, żeby leczyć ją czosnkiem). Wszystko sygnowane słowem Pana. Internauci mogą zadawać Jezusowi swoje własne pytania, a Jego odpowiedzi pani Mirosława umieszcza na stronie. Proste. Czy Jezus surfujący po necie, ściągający filmy o końcu świata albo włamujący się ludziom do kompów, aby im oznajmić (matrix has you) Jego wolę, kłóci się jakoś z wizerunkiem Jezusa utrwalonym w Biblii? Follow the white rabbit...

Tak więc w czasach gdy koniec świata jest bliski - pewien ksiądz napisał nawet dokładną datę na tablicy podczas lekcji religii - nie będzie to jeszcze dzisiaj, ale już niedługo - do głosu dopuszczane są najskrajniejsze opinie. No ale z drugiej strony w momencie gdy ludzie kontaktują się z Jezusem przez internet albo doszukują się w trzęsieniu ziemi na Haiti lub w wybuchu wulkanu na Islandii wyrazu gniewu Boga, który może załagodzić jedynie oficjalna, państwowa koronacja Jego syna, spektrum intelektualne wbrew obawom alterglobalistów nie podlega mcdonaldyzacji - na przykład mnie osobiście wciąż zaskakują egzotyczne (przynajmniej z mojej perspektywy) ścieżki, którymi spacerują myśli niektórych osób. Najgorsze, że konsekwencje oddawania się takim obłędnym pomysłom najczęściej dotyczą postronnych. W końcu fascynacja postacią Hannibala, dopadając autora niniejszych słów, w szczególny sposób odbiła się na imieniu jego biednego piesia, który od siedmiu lat dzielnie znosi nawoływania niesione echem przez miasto: Lecter, do nogi!

piątek, 7 maja 2010

Generacja podniet

W filmie The Book of Eli główny bohater wędruje przez post-apokaliptyczny świat strzegąc tytułowej księgi, którą jest Biblia. W świecie przyszłości ostało się niewiele jej egzemplarzy, ponieważ wyniszczona wojnami ludzkość uznawszy, że Pismo jest odpowiedzialne za większość ich cierpień, postanowiła pozbyć się tych świętych tekstów na amen. Okazuje się jednak, że ci, którzy przetrwali zagładę, dochodzą do starego jak świat wniosku, iż wiara w Boga może być doskonałym narzędziem aby otumanić i podporządkować sobie zagubione owieczki. U progu końca świata rozpoczyna się więc desperackie poszukiwanie religii... Myśmy szczęście wynaleźli - mówią ostatni ludzie i mrużą oczy. Tako rzecze Zaratustra.

Gdy przychodzi nam wysłuchać jakiejś pogadanki na temat szczęścia, możemy ze sporym prawdopodobieństwem przypuszczać, że na wstępie prelegent odwoła się do Władysława Tatarkiewicza. Ów filozof, znany przede wszystkim jako autor bestsellera filozoficznego - trzytomowej Historii filozofii, napisał dość opasłą książkę o jednoznacznym tytule - O szczęściu. Tatarkiewicz wymienił w niej cztery rodzaje rozumienia szczęścia. Jego zdaniem szczęście można pojmować jako (1) uśmiech losu w postaci na przykład wygranej na loterii, (2) przyjemne uczucie doznawane w danej chwili, (3) eudajmonizm, czyli absolutne szczęście do którego powinno się dążyć (najczęściej utożsamiane z Bogiem) oraz (4) zadowolenie z całości życia. Zdaniem Tatarkiewicza, rozumienie szczęścia w tym czwartym rodzaju, jako egzystencjalnej satysfakcji, jest najpełniejszym uchwyceniem jego istoty.

Jak pokazuje jednak praktyka, w poszukiwaniu szczęścia najczęściej przeszkadza fakt istnienia innych potencjalnych poszukiwaczy szczęśliwości. Aby nieco uporządkować tą/tę sytuację klasyczni etycy, korzystając obficie z myśli Arystotelesa, proponują podział dóbr na (1) przyjemnościowe, (2) użyteczne i (3) godziwe, przy czym oczywiście to dobra godziwe są najgodziwsze. Kto stawia dobra niższe nad wyższe czy lewsze nad prawsze ten zasługuje na odsądzanie od czci i wiary, cokolwiek to znaczy. Zwolennicy metafizycznej koncepcji moralności upatrują pochodzenia wszelkich wartości z jakiegoś absolutnego źródła, które koniec końców okazuje się być Bogiem. W tej sytuacji zapisane w świętych pismach wytyczne, jak należy żyć, nie podlegają dyskusji, gdyż to mogłoby strącić ich dostojny absolutyzm w czeluście umowy społecznej, czyli potencjonalnie degenerującego wszystko relatywizmu. Wydaje mi się czasem, że owi metafizyczni pieniacze zapominają o tym, iż chociaż mówienie o istnieniu absolutu może brzmieć pokrzepiająco, to jednak dyrektywy do praktycznego zastosowania, emanującego z tego absolutnego źródła, zanim dotrą do naszych mózgowych odbiorników, podlegają po drodze licznym zakłóceniom. A mówiąc o zakłóceniach, mam na myśli zakłócenia.

Moim zdaniem nie możemy mówić o absolutnej moralności, bo nigdy nie mamy bezpośredniego dostępu do absolutnego prawodawcy - jesteśmy skazani na interpretację, którą co niektórzy próbują wzmocnić pozorną "obiektywnością". Jeśli to co napisałem zabrzmiało dość mętnie, to powołam się na Gombrowicza, który zaprzeczając absolutnym roszczeniom wszelkiej etyki, pisał w Dziennikach, że w jego odczuciu moralność jest "ziarnista" - jesteśmy skazani na wybiórczość. Zostawmy przykład z piekącymi się w Słońcu żuczkami na plaży i zamiast tego wyobraźmy sobie morze, w którym jednocześnie topi się milion topielców - ilu zdołamy uratować, zanim powiemy sobie: "dość, przepraszam, zmęczyłem się - wracam do domu"? I jak wyjaśnić temu ostatniemu nieuratowanemu topielcowi, że to on jest właśnie tym ostatnim, nieuratowanym? Nietzsche powiadał, że każdy ma taką moralność, jaka jest mu do życia potrzebna. Ziarnistość, ziarnistość...

Na marginesie, opis reklamujący The Book of Eli informuje, że owa księga zawiera wiedzę, jak ocalić ludzkość, chociaż w samym filmie nie ma o tym mowy. Boecjusz w swoim najgłośniejszym dziele, O pocieszeniu jakie daje filozofia, źródeł tytułowego pocieszenia upatrywał w bożej Opatrzności, która zapewnia w świecie rozumny ład. Hindusi mają prawo karmana - każdy twój dobry uczynek okrąża Ziemię i pac, klepie cię w plecy. Jednak chociaż każdy człowiek pragnie szczęścia, to nie każdy będzie szczęśliwy. Zabrzmiało ponuro? Na szczęście szczęście można podobno dostać w Kalifornii.

środa, 5 maja 2010

Tragedia, żałoba, elita, racjonalizm i jaja

W filmie Michaela Moora, Zabawy z bronią, pokazany jest reporter przygotowujący się aby przekazać wstrząsającą wiadomość o zastrzelonych w szkole w Columbine uczniach i nauczycielach. W jednej chwili beztrosko żartuje sobie z operatorem, w następnej, gdy dostaje informację o wejściu na wizję, błyskawicznie zmienia wyraz twarzy i ton głosu - widz dostrzega grymas udręczonego smutkiem dziennikarza, mówiącego głosem pełnym współczucia dla ofiar i ich rodzin. Później cięcie, kamera stop i znów żarty, zbieramy się w następne miejsce itd... W podobnych okolicznościach przyłapano kiedyś prezydenta Clintona, gdy wracał z pogrzebu jakiegoś urzędnika - szedł roześmiany dopóki nie spostrzegł filmującej go kamery. Podobnie jak tamten reporter z Columbine, Clinton momentalnie posmutniał, zakrył twarz dłonią i nawet wyciągnął z kieszeni chusteczkę, aby otrzeć "załzawione" oczy. Takie przykłady na pewno można mnożyć, jednak stwierdzić, że wynika z nich, iż politycy kłamią, to banał jakich mało. No bo czy symulowanie smutnych uczuć to domena jedynie demagogicznych populistów? Czy nie zdarzyło nam się stroić przygnębionych postaw, nie dlatego, że faktycznie tak się czuliśmy, ale z powodu etykiety - po prostu wypadało tak się czuć w danych okolicznościach?

Gdy w Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem i niemal setką osób na pokładzie, wydarzenie to, mimo iż samo w sobie straszne, jednak ze względu na społeczne funkcje ofiar, zyskało dodatkowy wymiar - "narodowościowy". I ten dodatkowy wymiar okazał się niezwykle konfliktogenny - z jednej strony, część osób doświadczyła szczerych wzruszeń i smutku, z drugiej, niektórzy odczuli rozdrażnienie wywołane reakcjami tych pierwszych. Jeszcze inni, nieliczni, chociaż najbardziej nagłaśniani, stroili sobie z całej sytuacji żarty, albo deklarowali, że ich to w ogóle nie obchodzi.

Z moich obserwacji kontestatorskich zachowań wynika, że ludzie (1) kręcą nosem na nazywanie tego wydarzenia "największą tragedią", bo przecież były tragedie większe, (2) kwestionują nazywanie zmarłych elitą, bo przecież co z nich była za elita? (3) krytykują szczerość powszechnej żałoby lub w ogóle jej potrzebność, bo przecież wcześniej było tyle plucia na pisowców, (4) oburzają się na brak lub niechęć do racjonalnej analizy konsekwencji oraz (5) korzystając z okazji, żartują sobie z ludzi wierzących i KK.

Nie potrzeba geniusza, żeby stwierdzić, że wszelkie licytacje o największe tragedie nie mają żadnego sensu - gdyby było inaczej, ustalono by w końcu tragedię największą z największych i resztą drobnych tragedyjek przestano by sobie zawracać głowę. Nie trzeba też mędrca, aby zauważyć, że ludzie skłonni są tytułować mianem elity tych, z którymi mają po drodze w kwestiach światopoglądowych - jak nie nasi, to nie elita. Może i trąci to śmiesznym subiektywizmem, ale tak wykształciła nas ewolucja, a genów nie przeskoczysz. Jak mawia mój dentysta - geny to potęga. Najfatalniej jednak brzmią głosy tych, którzy zarzucają smucącej się reszcie obłudę i hipokryzję, zakładając, że jak się kogoś nie lubiło za życia, to fakt śmierci przeciwnika powinien raczej cieszyć niż martwić. Zapominają oni nie tylko o tym, że różnice światopoglądowe nie koniecznie muszą iść w parze z "życzeniem śmierci", ale jak powiedział Daniel Olbrychski, wspominając Przemysława Gosiewskiego, czasami najbardziej brakuje właśnie tych, z którymi toczyliśmy najgorętsze spory.

Niektórzy celowo wbijali kij w mrowisko, w dniu katastrofy z wyższością zarzucając zapłakanym masom irracjonalne oddawanie się emocjom czy brak chłodnego spojrzenia i analizy konsekwencji, wielce dziwiąc się przy tym, że ich "racjonalizowanie" spotyka się z oburzeniem: macie alergię na rozum, czy co? - pytali tych mazgajów. Chciałoby się odpowiedzieć, że alergia na rozum, to rzecz względna.

Gdy belgijska gazeta opublikowała rysunek Orzeł wylądował, byłem przekonany, że oburzenie, które się podniosło, stanie się zachętą aby doić katastrofę do ostatnich emocjonalnych kropel, jakie zdoła z siebie wycisnąć pognębiony lud, a w konsekwencji sprowokuje jeszcze więcej powodów do świętych oburzeń. Wojewódzki z Figurskim dołożyli swoje trzy grosze, a popularność, jaką zyskała ich piosenka w internecie, stoi w ponurej opozycji do wcześniejszego lamentu. Czyżby ludzie zmęczyli się (wymuszoną?) żałobą i nadszedł wreszcie czas na śmiech? Jakby nie było, przyzwoitość okraszona nutką spontanicznej empatii nie powinna być skutkiem szantażu ewentualnych konsekwencji prawnych urażonych uczuć. Czasem się zastanawiam, czy to całe wydarzenie daje do myślenia, czy daje? Mam nadzieję, że gdzieś między śmiechem, kampanią wyborczą i teoriami spiskowymi być może tli się jeszcze iskierka zadumy - samotnej i cichej - nad tajemnicą cierpienia, którą trzeba zaakceptować mimo braku zrozumienia. Tymczasem u wybrzeży USA plama ropy grozi największą katastrofą ekologiczną, ever. Jak powiedziałby Barack Obama w przerwie od gry w golfa: w takich chwilach, wszyscy jesteśmy tuńczykami.



sobota, 24 kwietnia 2010

Ślinienie się na dźwięk dzwonka

Tak na prawdę nigdy nie nienawidziłem jedynego i prawdziwego Boga - śpiewał Marilyn Manson - Nienawidzę Boga ludzi, których nienawidzę. W innym miejscu deklaruje - nie jestem niewolnikiem Boga, który nie istnieje. Chrześcijanin tańczy, tańczy, tańczy, tańczy... Na zajęciach z religii katecheci pytają dzieci, dlaczego kochają Jezusa. To, czy pałają w ogóle taką miłością nie budzi u nich wątpliwości - wszak jeśli tak nie jest, to otwierają się otchłanie piekła. Andrzej Szostek na kartach Pogadanek z etyki stwierdził, że jedną z najważniejszych decyzji podejmowanych w życiu, jest wybór religii. Mam nieodparte wrażenie, że to naiwna inwersja. W rzeczywistości bowiem, zanim przyjdzie nam objąć świadomą refleksją jakąkolwiek transcendencję, mamy już za sobą chrzest, pierwszą komunię i bierzmowanie. W takiej sytuacji jedyny wybór jaki możemy przypieczętować aktem woli to bezczynne trwanie w zastanej wierze albo odrzucenie jej ku zgrozie babć i ciotek - już Nietzsche pisał, że nie jest łatwo być ateistą.

Na kulowsko-rydzykowym sympozjum pod tytułem Totalitaryzm - jawny czy ukryty, na które wybrałem się w ostatnią sobotę, dowiedziałem się między innymi tego, że po pierwsze, wszystkie media oprócz Radia Maryja i telewizji Trwam służą Nowej Lewicy, której celem jest zniszczenie ludzkości (jeden z księży zasugerował nawet, że ideologia Nowej Lewicy odpowiada za katastrofę prezydenckiego samolotu w Smoleńsku[sic!]) oraz po drugie, że skutkiem odrzucenia Boga - obiektywnej prawdy i źródła wszelkich wartości - jest z konieczności degeneracja i degrengolada moralna. Na moje pytanie, że przecież wiara w Boga nierzadko była inspiracją do największych zbrodni, dowiedziałem się, żeby lepiej takich pytań nie zadawać - gdy wyszedłem z auli dopadł mnie jakiś młody ksiądz. Zasypał mnie pytaniami o życie moje i mojej rodziny, zupełnie jakby szukał moralnych dziur, które wyjaśniłby pochodzenie moich wątpliwości.

Odruchy warunkowe definiuje się jako nabyte reakcje organizmu na określone bodźce. Psy Pawłowa, śliniące się na dźwięk dzwonka sygnalizującego zbliżającą się wyżerkę, co prawda stoją dziś wypchane w muzeum, jednak koncepcja, zgodnie z którą ludzie to bezwolne automaty kontrolowane przez popędy i wpływy środowiska, wydaje się znajdować potwierdzenie w osiągnięciach współczesnej nauki. Czy koniec końców może się nie okazać, że wolna wola czy świadomość to tylko złudzenia, iluzje, które być może warto podtrzymywać, ale jedynie po to, aby zachować dobre samopoczucie?

Henri Bergson, francuski filozof, zaproponował by spojrzeć na świat przez okular intuicji zamiast mikroskopu. Jego zdaniem nauka, ograniczona sztywną empiryczną i matematyczną metodologią, nie ujmuje świata w całej jego dynamice, lecz zatrzymuje go w statycznych chwilach, jak klatki na celuloidowej taśmie filmowej. Jedynie metafizyczna refleksja, wsparta na intuicji (czymkolwiek by ona była), pozwala na całościowy ogląd rzeczywistości. Z tej perspektywy zanegowanie niewidzialnego świata metafizyki skutkowałoby negacją prawdy o bycie widzialnym i zarazem otworzeniem furtki relatywizującego wszystko nihilizmu.

Fiodor Dostojewski w Braciach Karamazow pytał, czy jeśli Boga nie ma, wszystko wolno? Zdaniem profesorów z sobotniego sympozjum odpowiedź na to pytanie jest twierdząca, co miałaby potwierdzać historia zbrodniczych systemów totalitarnych - komunizmu i nazizmu. Z drugiej strony, jak to świadczy o człowieku, który mówi, że gdyby nie było Boga, można by było ludzi grabić, gwałcić i mordować?

Mieczysław Albert Krąpiec mawiał: Bóg albo absurd. Coraz częściej mam wrażenie, że podstawowym kryterium tego dylematu jest osobista wygoda - co by było fajniejsze? W kasynie Pascala echo wciąż powtarza odwieczne westchnienie: za dużo postawiłem na tego konia, żeby miał nie istnieć! O błogosławiona ślino, która na język przynosisz... No właśnie, co?


sobota, 20 marca 2010

Noir

Świt zastał mnie w biurze i niczym namolny pielęgniarz z garścią kolorowych pigułek wyrwał z błogiego snu o lepszym życiu. Z niechęcią i trudem rozerwałem posklejane powieki jak kawałki zestarzałego pergaminu - zupełnie jakby zrosły się przez noc, pragnąc uchronić mnie przed widokiem zepsutego świata. To przypomniało mi moją starą matkę. Tak często krzywdzimy tych, których najbardziej kochamy.

Uniosłem głowę mimo protestów zdrętwiałych mięśni karku. Opuściłem nogi na ziemię i podniosłem się z kanapy, czując w krzyżu ciężar tych wszystkich zmarnowanych lat, miażdżący jak worek kamieni na plecach skazańca. Zgarbiony minąłem zaśmiecone biurko i podszedłem do szerokiego okna. Rozsunąłem pożółkłe żaluzje jak aktor uchylający kotarę by ocenić publiczność przed spektaklem. Cofnąłem się gwałtownie, gdy w oczy zakłuły mnie ostre promienie słońca. Usiadłem na krześle i ukryłem twarz w dłoniach, nasłuchując stłumionych dźwięków ulicy niczym groźnego pomruku nadciągającej burzy.
Pomyślałem, że powinienem się ogolić.
Po omacku sięgnąłem po metalowy kubek z wczorajszą herbatą. Upiłem dwa łyki gdy gorzki smak tytoniu w ustach przypomniał mi, że zgasiłem w niej ostatniego papierosa.
- Sukinsyn.
Mój głos brzmiał jak śmierć. Zachrypnięty starzec, który chwieje się nad grobem, oto czym się stałem. Nie, to tylko kac, usprawiedliwiał mnie inny głos, ten sam, który jeszcze wczoraj kazał mi odłożyć rewolwer do szuflady. Nie wiem, czy zrobił to wtedy z miłości czy po prostu z nudów.

Słuchawka telefonu leżała na boku jak głowa martwego węża. Odłożyłem ją na widełki aparatu. Nie sądzę, abym przegapił jakiś ważny telefon tego wieczoru. Jedynymi ludźmi, którzy chcieli ze mną rozmawiać, byli ci, którym wisiałem jakieś pieniądze.
W kieszonce na piersiach odnalazłem wymiętą paczkę pall-mali. Wyszperałem ją, by przekonać się, że zostały mi tylko trzy fajki, w tym jedna pęknięta. Wcisnąłem uszkodzonego papierosa w kącik spierzchniętych ust i rozejrzałem się za zapałkami, czując w lędźwiach rodzącą się desperację. Czas zabrać się do pracy. W tych czasach ciężko było o uczciwą robotę, a ja wiedziałem, że nie mam już nic do stracenia. Byłem jak rozbitek na bezludnej wyspie, który z ostatniej kokosowej palmy robi sobie tratwę. Pielęgnowałem w sobie toksyczny owoc nadziei, łudząc się, że nadejdzie kiedyś zmiana na lepsze. I właśnie wtedy wydarzył się cud.
I właśnie wtedy pojawiła się ona.

Bez pukania otworzyła drzwi w momencie, gdy pod stertą bezwartościowych papierzysk odnalazłem starą, benzynową zapalniczkę. Była sucha jak niebo portowych dziwek.
- Na drzwiach jest napisane, że jest pan prywatnym detektywem.
Uniosłem wzrok w kierunku źródła tego smutnego głosu. Młoda kobieta w podkreślającej jej smukłą figurę białej sukience uśmiechała się, ale jej oczy pozostały bez wyrazu. Gdy podeszła do mojego biurka powietrze wypełnił zapach jej słodkich perfum.
- Tak mówią. – Wycedziłem przez zaciśnięte usta.
- Kto?
- Drzwi.
Dziewczyna zamilkła, a ja straciłem ochotę na papierosa. Wyjąłem z ust zgniecioną fajkę i wrzuciłem ją do kubka z herbatą. Przeczesałem ręką tłuste włosy i rozsiadłem się wygodnie na krześle.
- W czym mogę pani pomóc? - Zapytałem, na powrót chowając paczkę pall-mali do kieszonki na piersiach.
- Nazywam się Amanda Banks. – Powiedziała i otworzyła torebkę, którą teraz trzymała na kolanach. Jej płynne, zdecydowane ruchy dawały świadectwo kobiety pewnej siebie i gotowej na wszystko. Polubiłem ją od razu.
Z torebki wyciągnęła mały, złocisty przedmiot i położyła go na zakurzonym blacie biurka. W pierwszym momencie nie wiedziałem na co patrzę, jednak po chwili, poprzez jaskrawe ogniki krzesane przez promienie słońca na tajemniczym przedmiocie, dotarła do mnie świadomość prośby, z którą przyszła do mnie Amanda Banks.
- Już się tym nie zajmuję. – W moim głosie na nowo zabrzmiały fałszywe nuty kaca i desperacji. Gwałtownie wstałem z krzesła. Kobieta drgnęła, przestraszona. – Proszę poszukać kogoś innego.
- Nie ma nikogo innego. – Powiedziała cicho, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Kto panią przysłał?
- Tylko pan mi może pomóc.
- Proszę poszukać kogoś innego. – Powtórzyłem, czując wzbierający falą koszmarny ból głowy. – Są inni. - Dodałem i podszedłem do okna.
- Innych już nie ma.
- Nie ma? – Mruknąłem, wpatrując się w ulicę na zewnątrz. W tych czasach Nowy Jork wygląda tak samo o każdej porze roku. Tylko temperatura się zmienia.
- Innych nie ma? – Powtórzyłem pytanie odwracając się w kierunku kobiety. Wyraz jej wielkich, brązowych oczu patrzących z taką determinacją, oraz zacięte, pełne usta nadawały jej uroku potępionego anioła. Zstąpiła z nieba by poprosić mnie o pomoc, pomyślałem. Ale nie ma pojęcia, że potrafię wpędzić ją tyko w jeszcze większe kłopoty.
- Dlaczego właśnie ja? – Zapytałem.
- Wszyscy inni nie żyją, Frank
Wyminąłem biurko i podszedłem do Amandy Banks. Przemogłem pragnienie by położyć dłoń na jej ramieniu. Boże, walczyłem, żeby się na nią nie rzucić jak zaszczute zwierzę. Wiedziałem, że cuchnę jak gorzelnia, ale kobieta nie ruszyła się z miejsca. Wyraz jej twarzy pozostał nieruchomy jak śmiertelna maska, i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest jeszcze bardziej szalona niż ja. Ponownie spojrzałem na złocisty przedmiot błyskający z blatu biurka. Wiedziałem, że to dopiero pierwsza, nieśmiała kreska na pustym płótnie stukniętego artysty. Ta kreska to horyzont. Horyzont, przez który wylewała się ciemność.

niedziela, 14 marca 2010

Antykwariat - prokwariat

Ot, przygoda. Wracałem z uczelni, a śnieg zalegał i piętrzył się gdy brnąłem, przedzierałem się usiłując się przemieścić. Byle przed siebie, myślałem. Byle do przodu. Z nieba sypało jak z dziurawej klepsydry. Mróz. Zimno. Luty. Wiedziałem, że nie muszę się spieszyć, a jednak gnałem w pośpiechu gubiąc parę z ust. Był wieczór, piątek, nie byłem umówiony - słowem - relaks. A jednak nie, czas był moim wrogiem, który zatacza koło, kręcąc i knując z przestrzenią przeciwko mnie. Wtem impuls, przeczucie, patrzę w lewo - boczna uliczka zasypana śniegiem nietkniętym prowadzi w ciemność nieznaną. Skręciłem.

Przede mną plac zamknięty ramą starych kamienic zaginał czasoprzestrzeń ściągając mnie jak zagubioną kometę. Na środku wiatr zdmuchnął śnieg odsłaniając zamarzniętą kałużę - ślizgawka lśniła odbitym światłem z niedalekiej Stokrotki. Po prawej na parterze przycupnął zamknięty zakład krawiecki. Obok zegarmistrz. Po lewej wznosiła się bryła bezkształtna - skutek zatartych wspomnień. Na wprost stara sterta gruzu zasypana śniegiem maskowała schody prowadzące w dół, do piwnic. Schody zdradzało światło. Poszedłem tam. Po chwili byłem w antykwariacie.

Za ladą siedział mężczyzna. Garbaty krótkowidz, na oko pięćdziesięcioletni. Przez moje nagłe najście spróbował się wyprostować, ale przeszkodził mu garb, więc zlustrował mnie tylko spojrzeniem przymrużonych oczu. Powiedziałem dzień dobry. Dzień dobry, odpowiedział. Jakich szuka pan książek? - Zapytał. Nie wiedziałem. Czy mogę się rozejrzeć? Proszę bardzo.

Półki ciągnęły się w nieskończoność, uginając się od starych książek w żółtych okładkach. Rozpadające się woluminy piętrzyły się na podłodze ustawione w metrowych stosach. Chodziłem pochylony usiłując w słabym świetle przeczytać po czym stąpam - jednocześnie czułem, że od tej czynności rośnie mi garb. Powoli traciłem też wzrok. Odwróciłem się gwałtownie, przekonany o daremności moich poszukiwań - tu było wszystko, jak mógłbym więc znaleźć cokolwiek? Odwróciłem się i stanąłem oko w oko z właścicielem. W jego oczach był strach. Bał się, że coś kupię. Mężczyzna od lat nie sprzedał żadnej książki, ale kochał prowadzić swój antykwariat. Kochał być sprzedawcą, ale nienawidził sprzedawania. Rozumiałem go. Pożegnałem się szybko i wyszedłem na śnieżycę.

Jakiś czas później z ciekawości zaszedłem tam znowu. Tym razem sterta gruzu odsłoniła mi tylko łysą ścianę - ani śladu schodów ani antykwariatu. Ktoś nabazgrał sprayem napis "JP na 100%". Ktoś inny umieścił nalepkę solidaryzującą się z kibicami Motoru z zakazem stadionowym. Przeszło mi przez myśl, że być może tracę rozum, a to wszystko było tylko snem, jednak następnego dnia dziwnym zrządzeniem losu spotkałem garbatego sprzedawcę w Leclercu. W Kulturomaniaku starczał przed półką z Harrym Potterem przecierając wciąż chusteczką spocone czoło. Gdy mnie dostrzegł chwycił Więźnia Azkabanu i puścił się biegiem w kierunku pralni chemicznej i optyka. Zdążył zrobić czterdzieści dwa kroki zanim dopadli go ochroniarze i dyskretną przemocą zdołali zaciągnąć na zaplecze. Słyszałem, że się rzucał zadając wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę, więc musieli go uspokoić. Podobno do tej pory od czasu do czasu sika krwią. W wiadomościach powiedzieli, że wreszcie zaczynają się roztopy.

widziano go co potwierdza podpis na liście obecności
ktoś napomknął o innym charakterze pisma ale zamilkł zgromiony
mówiono że utknął tam gdzie można już tylko pluć pod wiatr
wiatr historii

w plecaku miał butelkę po wodzie oraz niedoczytaną książkę
powieść zaczynała się smutno i kończyła jeszcze gorzej
dziurawy but świadczył o starości a nie o przejściach
chował go w nogawce

przemieszczał się nucąc pod nosem znane piosenki
nie wiedział że nuci je dosyć głośno
wszyscy inni wiedzieli
może się zdziwicie ale on wciąż żyje

poniedziałek, 22 lutego 2010

Kwestionariusz przekonań

Victor Stenger, broniąc nauki przed zarzutem występującej w niej „wiary” napisał, że nauka nie czyni żadnych założeń o „racjonalności" rzeczywistego świata. Nauka traktuje świat jako zastany i bada go stosując racjonalne, czyli w tym wypadku - skuteczne, metody zdobywania danych i ich analizy, czyli trzyma się pewnych reguł, żeby zapewnić, iż dane są tak wolne od błędu jak to możliwe oraz sprawdza logikę modeli, żeby się upewnić, iż są wewnętrznie spójne. Jedyną alternatywą, zdaniem Stengera, jest irracjonalność (nieskuteczność) - pełne błędów dane oraz wewnętrznie sprzeczne modele.

Z takiego rozumowania można wysnuć filozoficzną tezę, że to, iż nauka jest skuteczna, nie implikuje wcale wniosku, że jej wyniki są prawdziwe. Stenger to zaznaczył: naukowiec nie pyta o racjonalność świata, po prostu go bada i stosując indukcję, tworzy ogólne teorie. Ale za każdym razem, gdy przychodzi nam rozstrzygnąć, czy nauka mówi prawdę, nie możemy tego osiągnąć na gruncie nauki, ponieważ, jak sam przyznał to Stanger, nauka nie wartościuje. A więc zawsze, gdy porównujmy prawdę nauki czy religii, musimy wyjść poza naukę, w rejony "mityczne", w rejony w których, jak pisał Kołakowski w Obecności mitu, wierzymy w "Rozum". I to jest ta subtelna wiara, która nie obchodzi nikogo, oprócz samych filozofów.

Wiarą naukową, w wydaniu mniej subtelnym, niemal topornym, jest moim zdaniem naturalizm metafizyczny, który ma ambicję orzekać o istnieniu/nieistnieniu w miejscach, do których nauka nie sięga narzędziami. Naturalizm metodologiczny jako paradygmat uprawiania nauki póki co się sprawdza, ale paradygmaty się zmieniają - świadczy o tym historia. Ktoś, kto wybiega deklaracjami dalej, niż pozwalają mu na to dowody, opiera się jedynie na wierze, zaufaniu do autorytetu nauki. Richard Dawkins powiedział kiedyś, że Boga nie ma na 99%. Jak on to wyliczył? Krótki wywiad, gdy się z tego tłumaczy, około 2:40:



Uczciwy naukowiec nie może sobie pozwalać na „pobożne życzenia”.

Podczas mozolnych dyskusji na temat "co było przed Wielkim Wybuchem" miotają mną ambiwalentne uczucia. W końcu można się przecież zgodzić, przy odrobinie wysiłku, że alternatywna wizja pochodzenia wszechświata proponowana przez kreacjonistów jest do pomyślenia, a przynajmniej możliwa do wyobrażenia. Z grubsza wyglądałoby to tak, że Bóg stworzył świat w 6 dni, podrzucił kości dinozaurów (ewentualnie dinozaury wciąż żyją np w Afryce), zesłał Potop, który uformował warstwy skalne bezczelnie sugerujące starszy wiek Ziemi itd. W sumie, nic się nie zmienia (świat wygląda tak samo, jednak jego geneza w naszej świadomości uległa radykalnej modyfikacji), ale zarazem zmienia się wiele - bezsensowne (bo zarażone iluzją starości) staje się badanie wszechświata, ale z drugiej strony ludzie zyskują więcej na czasu na oddawanie czci Stwórcy.

Odstawmy na bok dowody ewolucji oraz wieku Ziemi i na potrzeby eksperymentu uznajmy, że skoro techniki datowania mogą być zawodne, to mogą też się zupełnie mylić, a wątpliwości związane ze skamielinami mającymi stanowić słynne "stany pośrednie" wykluczają ich znaczenie. Proszę o akt sceptycyzmu!

Czy w tym kontekście, wybór takiej a nie innej genezy wszechświata może być skutkiem nie tyle wiedzy/braku wiedzy ale raczej charakteru albo emocji? Czemu życie w świecie ze świadomością, że został on w pełni stworzony w 6 dni mogłoby być psychicznie niekomfortowe z jednej strony, albo oczekiwane z drugiej? Czy motywów działania zwolenników ewolucji/kreacji można by było poszukiwać w psychologii raczej, skoro zarówno jedni jak i drudzy opierają swoje stanowisko na "wynikach i interpretacjach badań", do których najczęściej nie mają bezpośredniego dostępu. Innymi słowy, czy bycie racjonalistą/irracjonalistą ma niewiele wspólnego z rozumem?

Współczesny filozof, Alvin Plantinga, zaatakował naukę u jej podstaw ogłaszając swój słynny "ewolucjonistyczny argument przeciwko naturalizmowi". Wychodzi on od fundamentalnej przesłanki ewolucjonizmu: mózg człowieka wykształcił się, aby zapewnić skuteczność w działaniu. W teorii ewolucji wszelkie zjawiska czy cechy organizmu interpretuje się jako wzmacniające szanse na przetrwanie. Wydaje się, że ludzki mózg również wpisuje się pod takie spojrzenie na ewolucję: jest złożony, bo taką złożoność wymogły na nim warunki, w jakich przyszło żyć praludziom. Z tego powodu Plantinga uważa, że naturalistyczne spojrzenie na naukę jest niefortunne, gdyż nic nam nie mówi o prawdziwości posiadanych przez ludzi przekonań - wszak można być skutecznym, będąc jednocześnie w błędzie. Dlatego prawdziwościowe, w metafizycznym sensie, roszczenia naturalizmu/ewolucjonizmu stoją na glinianych nogach, natomiast teiści, zakładając istnienie Boga, mają lepiej uzasadnione przekonania. Zdaniem Plantingi, Bóg, objawiając ludziom swój plan, wyposażył ich w sposób zdobywania prawdziwych przekonań o świecie (oraz o boskim planie, oczywiście). Plantinga uważa, że jeżeli przekonania chrześcijańskie są prawdziwe, wtedy istnieje prawdopodobieństwo, że procesy produkujące te przekonania są wiarygodne.

Mnie osobiście to nie przekonuje. Bóg, w rozumowaniu, jakie proponuje Plantinga, pojawia się ex machina, jak królik z kapelusza. Perspektywa poznawcza naturalisty czy teisty wydaje się jednak podobna. Obie strategie zakładają optymistyczny obraz świata, w którym ludzie są ukonstytuowani tak, aby ich dążenia poznawcze prowadziły do prawdy. Być może nigdy nie dowiemy się jaka jest PRAWDA, nie zmienia to natomiast faktu, że takie rozważania pełnią istotną funkcję w procesie rozwoju człowieka. Oglądając się wstecz na historię nauki można dostrzec, jak wielki postęp dokonał się dzięki temu, że badacze zmieniali perspektywę patrzenia na niektóre zagadnienia. To właśnie istota rewolucji naukowych. Być może istnieją inne perspektywy badawcze, których sobie jeszcze nie uświadamiamy. Z tego względu nie warto do końca zdawać się na ustalone schematy tylko dlatego, że narzucane są one szantażem pozornej "racjonalności".




czwartek, 11 lutego 2010

Nieczytelnia

Profesor matematyki zapytany na wykładzie z zastosowań analizy matematycznej, czy przydaje mu się w życiu ta gałąź wiedzy, odparł, że nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek z niej skorzystał. To przypomina mi dowcip o dwóch facetach lecących balonem. Nagły podmuch wiatru porwał balon w chmury i dopiero po dłuższym czasie mężczyźni dostrzegli w dole nieznany ląd i samotnego człowieka. Krzyknęli do niego: Panie, gdzie jesteśmy? - W balonie! - Odkrzyknął tamten, po czym kolejny podmuch wiatru wyniósł ich znów na znaczną wysokość uniemożliwiając dalszą rozmowę.
- To musiał być matematyk. - Stwierdził po chwili jeden z mężczyzn.
- Czemu tak myślisz? - Zapytał drugi.
- Bo po pierwsze powiedział nam prawdę, po drugie był przy tym niezwykle zwięzły i precyzyjny, a po trzecie, to co nam powiedział, było kompletnie bezużyteczne.
(hihi)

Wbrew pozorom, wcale nie wyzłośliwiam się teraz w odwecie za zarwane noce nad rachunkiem różniczkowym i całkowym. Z perspektywy czasu dostrzegam pozytywne strony tego zajęcia, podobnie jak jeden z filozofów, który stwierdził kiedyś, że żmudna nauka łaciny i starogreckiego pomogła mu wykształcić w sobie dyscyplinę do systematycznej pracy. Ktoś mógłby pomyśleć co prawda, że dzięki nauce łaciny i starogreckiego, powinien się był ów filozof nauczyć właśnie łaciny i starogreckiego... No ale ja nie będę lepszy. Jak powiedział mój nauczyciel po dwuletnim kursie tychże języków: mam nadzieję, że po zajęciach ze mną wyniesiecie przynajmniej bardzo silne przekonanie, że istnieje taki język jak łacina. No cóż, mam nadzieję, że go nie zawiodłem, chociaż, jak to mówią: spes mater stultorum.

Rozpisałem się ostatnio, a wciąż mam wrażenie, że jeszcze się nie wygadałem. Nie łudzę się specjalnie, że spijacie słowa spod moich palców. Jak napisała pewna kobieta, recenzując książkę w internecie, powieść ta była tak dobra i wciągająca, bo nie było w niej zbyt wiele przydługich opisów, które opuściła. Z doświadczenia wiem, że tylko kobiety stać na taką szczerość, a wcale nie podpadam pod kategorię facetów z tytułu poprzedniego wpisu. Aby nieco obronić podejście tamtej kobiety do czytania, przywołam książkę Pierre Bayarda, Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? Autor słusznie prawi, że nie starczy życia na przeczytanie wszystkich książek, więc siłą rzeczy czytając cokolwiek, tak na prawdę nie czytamy mnóstwa innych rzeczy, a to co przeczytaliśmy i tak wciąż zapominamy, albo pamiętamy zupełnie po swojemu. Jesteśmy skazani na surową wybiórczość. Puentą książki Bayarda było to, że ważniejsza od znajomości poszczególnych książek jest umiejętność orientowania się w całej kulturze, oraz sugestia, że jeśli ktoś chce być pisarzem, to lepiej żeby zbyt w książki nie wnikał, bo grozi mu, w skrócie, utrata własnej tożsamości. Tak więc lepiej, zdaniem autora, czytać po łebkach i tworzyć własne książki na bazie urywków z literackich dzieł. Innymi słowy ktoś, kto chce uchodzić za osobę inteligentną, powinien mieć ogląd kulturowej całości. Jak Boris Yelnikoff w filmie Woodiego Allena Whatever Works - należy wyjść "poza obraz".

Socjobiologia ma ambicję, aby wyjaśnić genezę i rozwój tej ideologicznej sfery zwanej szumnie "kulturą". W tym celu posługuje się terminem wymyślonym przez Richarda Dawkinsa: mem. Memy to w skrócie podstawowe jednostki rozwoju kultury, można nawet powiedzieć, że to kulturowe geny, które również podlegają prawom doboru naturalnego. Całość naszej wiedzy, teorie naukowe czy religie to po prostu zbiory memów- mempleksy, które okazały się na tyle atrakcyjne, że niczym wirusy umysłu, zainfekowały ludzkie mózgi i rozprzestrzeniają się dalej "przeskakując" z głowy do głowy poprzez naśladownictwo, wykorzystując do tego na przykład internet, książki czy telewizję. Mem to zwyczaj uściśnięcia dłoni przy powitaniu albo chwytliwa melodyjka, której nie możemy przestać nucić. Memetyka, czyli nauka badająca memy, może być przydatna na przykład w reklamie, podsuwając specom od manipulacji masami, w jaki sposób sprawić, by język giętki i gładki skłonił ludzi do jeszcze większej konsumpcji (zachęcam używania słowa "mem" podczas gry w literaki - zawsze to sprawdzają, naiwniacy). Na marginesie, takie sztucznie generowane podniety to zmora naszej cywilizacji. Jak wybrnąć z tego impasu? Dzisiaj wydaje mi się, że kluczem do tego może być tylko muzyka.

środa, 10 lutego 2010

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Pedały! Pedały będą się panoszyć po naszej uczelni! - krzyczał profesor X na wieść o tym, że uniwersytet stał się ofiarą administracyjnie wymuszonej tolerancji dla homoseksualistów. Horror, horror, brzmiały ostatnie słowa Kurtza pod koniec Jądra ciemności. Świat poszedł do przodu, skwitowałby to beznamiętnie Rewolwerowiec, niestrudzenie podążając w kierunku Mrocznej Wieży. Czasy się zmieniają, śpiewał Bob Dylan. Naucz się pływać, albo pójdziesz na dno jak kamień. Co można zrobić? Witaj ciemności, moja stara przyjaciółko; przychodzę, aby znów z tobą porozmawiać...

Czasem mam wrażenie, że pod powierzchnią widzialnej rzeczywistości kotłują się siły, których istnienia nie uświadamiamy sobie na co dzień, ale które instynktownie wyczuwamy przeglądając poranną prasę lub wieczorne wiadomości. Niektórym wydaje się, że znają źródło tej tajemniczej energii wpływającej na bieg historii. Inni sądzą, że nic takiego nie ma miejsca, a światem rządzi przypadek. Jednak zdarza się jednym i drugim obudzić w środku nocy z cichym westchnieniem: to już przesada...

Nietzsche przestrzegał, że kto stale siebie oszczędza, w końcu zaczyna od tego chorzeć. Zastanawiające, jak wielką popularnością cieszą się od lat studia z psychologii. Mogłoby się wydawać, że problemy psychiczne są głównym zmartwieniem współczesnego człowieka, że panuje swoista moda na leczenie się na przykład z depresji. Niewiele brakuje, by potraktować smutek jako jednostkę chorobową. Nie zatrzymuj się. Bądź szczęśliwy i wydajny. W tym mieście obowiązuje zakaz oglądania się za siebie. Emile Cioran pisał, że im bardziej nienawidzi się ludzi, tym bardziej dojrzewa się do Boga - do dialogu z nikim.

Kazimiera Szczuka, miłość mojego życia, dała chłopakowi w zęby gdy ten bezczelnie stwierdził, że jej program o książkach "ssie pałkę". Faceci kochają zołzy. W świecie mięknących mężczyzn nic więc tak nie drażni jak miękkie kobiety. Nic tak nie drażni jak własne wady dostrzeżone u drugiej osoby. I nic nie daje też takiej satysfakcji jak bezlitosne napiętnowanie tych słabości. Sadysta to istota wyposażona w radar bezbłędnie wyczuwający ofiary losu. Słodka zemsta desperatów tęskniących za życiem z telewizora. Libertynizm nie musi być wykładany w szkołach. American Psycho. Sto dwadzieścia dni Sodomy kuszą dziś rekompensatą za sto lat samotności.

mistrz był pogodzony z miernotą życia
nocą kładł dłonie wzdłuż ciała a stopy składał razem
kiedyś przyłapałem go na westchnieniu
to już przesada

pamiętam jego twarz niewinną za zasłoną snu
bez skargi na nierówność spokojna i ufna
tylko drgająca warga zdradzała ją pretensją do świata
mogłem wytatuować mu sutki na plecach

wczoraj przyniósł martwego niemowlaka i rzekł
jego małe usta już ci nie powiedzą kocham cię
a ja dopiero o zachodzie słońca opanowałem śmiech
zrozumiałem mój świat

gdy opuszczałem rodzinną wioskę
nie było w niej internetu
dziś wracam spokojny
słucham syren

niedziela, 7 lutego 2010

Mów mi Joe

Ostatnio przechodziłem przez piekło, a wiem co mówię, bo doświadczyłem już w życiu niejednego. Miałem świnkę, różyczkę, a nawet operację przepukliny w wieku czterech lat, jednak wciąż nieodmiennie rozkłada mnie na łopatki zwykły - wydawać by się mogło - katar. Z zatkanym nosem nie mogę spać, a gdy już jakimś cudem zasnę, jawa miesza mi się ze snem i budzę się w środku nocy zachodząc na przykład w głowę, jak ma na imię moja druga siostra - a mam tylko jedną siostrę! Innym razem wydaje mi się, że jestem dwiema osobami, które zaciekle kłócą się o to, która z nich ma rację. Jak Edward Norton w filmie Fightclub. Jak Al Pacino w Bezsenności. Męczarnie. Obłęd. Strefa mroku. Martwa strefa. Opowieści z krypty. Mój pies nie ułatwia mi sprawy, chociaż wierzę w jego dobre intencje, że tylko pragnie ogrzać mnie swoim kudłatym cielskiem i dodać otuchy w trudnych chwilach ciężkiej choroby. Ale jak tu okazywać wdzięczność, gdy nagle opada ci na brzuch pięćdziesięciokilogramowy sierściuch, wbijając w bok pazury i ściągając z ciebie kołdrę?

Dziwnym trafem katar, który od tygodnia pogrążał mnie powoli, lecz nieubłaganie, w odmętach szaleństwa, przypomniał mi sytuację sprzed kilku miesięcy, dotyczącą ewentualnego zdjęcia krzyży w szkołach. Dyrektor jednego z liceów zorganizował uczniom debatę na ten temat, co profesor Legutko skwitował stwierdzeniem, że "rozpuszczone smarkacze" robią zadymę. Gdy męczy mnie katar mam wszystko w nosie więc nie będę się rozwodził nad tym, co o tym wszystkim myślę, ale uczniowie poczuli się dotknięci taką opinią i pozwali profesora do sądu za zniesławienie. Wciąż zachodzę w głowę, w jaki sposób sąd ma zamiar zbadać stopień stężenia lub zasmarkania owych licealistów... Nieważne.

Na marginesie muszę wspomnieć, że mój rozpieszczony kundel, o tradycyjnym pieskim imieniu - Lecter - owinął sobie cały dom wokół kudłatego ogona. Ktoś, kto nigdy nie miał psa, nigdy nie zrozumie, jak wiele potrafi wnieść swoją obecnością taki sierściuchowaty śmierdziuch. Ile emocji może wywołać trzęsący się w łazience ze strachu dupcioch, gdy na zewnątrz strzeli piorun lub wybuchnie petarda. No i nic nie zastąpi wyjścia z psem na dwudziestostopniowy mróz o trzeciej w nocy (nad ranem?), gdy nagle zachciało mu się siku. No ale to na marginesie.

Jak mówiłem, niejednego już w życiu doświadczyłem. Niejedno też czytałem, a muszę przyznać, że czytałem w życiu mnóstwo książek, nie wiem, gdzieś z piętnaście. Niejedno też widziałem, walcząc na wszelkich frontach jakie tylko może zaoferować współczesny przemysł gier komputerowych. Ba, zaliczyłem na 4 analizę matematyczną. Tak więc wiem co mówię, gdy mówię, że katar jest najgorszy. Hej.

sobota, 6 lutego 2010

Jefferson Samolot

Poważny człowiek. Kulowski profesor filozofii stwierdził kiedyś, że nawet świetny informatyk, jeżeli nie odbębnił porządnego wykształcenia z zakresu kultury klasycznej, będzie miał mentalność siedmiolatka. Uczciwie wyznam, że zdarzyło mi się było liznąć trochę klasyki i wiecie co? Wciąż uważam, że jako siedmiolatek byłem bardziej zadowolony z życia. Jasne, podobno lepiej być niezadowolonym Sokratesem niż zadowoloną świnią. No ale chociaż bywa i tak, że dopada czasem człowieka jakaś egzystencjalna trwoga, strach przed nicością lub czymś zupełnie nieokreślonym, lęk przed byciem marionetką w rękach obojętnego w swym okrucieństwie losu lub zabawką Pana Boga, której trochę żal, jak pisała Osiecka, to jednak ja mam zamiar napisać o czymś zupełnie innym. Nawet nie o żydowskiej tradycji, ani nic o dybukach! Dzisiaj raj utracony.

Nie pytajcie mnie, czy czytałem ten poemat Miltona, bo i tak powiem, że czytałem. Nie o to chodzi. Chodzi o coś innego. Mój sąsiad na przykład, po obejrzeniu Avatara na swoim kompie dwa dni po światowej premierze filmu, stwierdził że te efekty 3D są do d. Innymi słowy, że są przereklamowane. Nie wdawałem się z nim w spory natury metodologicznej na temat: "czy można uczciwie ocenić film na podstawie pirackiej kopii obejrzanej na kompie?", bo nie chciałbym, żeby ktoś z mojej winy poczuł się jak piach do którego szczają koty. Z drugiej strony jasne jest, że jak ktoś nie ma zaufania do ogólnie przyjętego porządku świata, to nie przejmie się czymś, co rości sobie prawo do "obiektywnej wiedzy co i jak". A tak właśnie jest z tą całą metodologią. Niby dlaczego nie mam prawa wyjaśniać rzeczywistości przez odwoływanie się do bytów zamieszkujących moją wyobraźnię? Ktoś, kto kwestionowałby taki pogląd, posiadałby pewnie olbrzymie włości w krainie nudy.

Wierzcie lub nie, ale wybrałem się do kina na Avatara żeby sprawdzić czy i mnie po projekcji dopadną samobójcze myśli albo chociaż depresja (podobno tak się działo z ludźmi, którzy uświadamiali sobie, że świat przedstawiony w filmie w rzeczywistości nie istnieje). Okazało się, że nie. Efekty 3D były wporzo - nie będę marudził; chociaż w pewnym momencie palmowe liście chlastające cię po twarzy robią się irytujące. Oczywiście mógłbym powiedzieć, że całość to Pocahontas ple ple ple połączona z Matixem i Worldcraftem, ale przecież nie o to chodzi. Po wyjściu z kina pałałem słusznym, acz bezsilnym gniewem na międzynarodowe koncerny czeszące kasę na wycinaniu w pień lasów deszczowych i nawet przyłapałem się na nieśmiałym pragnieniu, by pohasać sobie po lesie za czterometrową Smerfetką. Raj utracony?

Gdy Michael Jackson, w przerwie od hasania za siedmiolatkami po Nibylandii, śpiewał piosenki w trosce o świat, nie tylko ja nie traktowałem go serio. No bo jakie inne przesłanie mógł mieć król muzyki pop, żeby nie zabrzmieć zbyt śmiesznie? Ewentualnie takie, żeby nie łamać serc babeczkom, ale dzieciak i tak nie jest jego. Czasami ludzie zaczepiają mnie na ulicy i pytają, a co ja właściwie mogę wiedzieć o świecie czy złamanych sercach, skoro najdalej od domu oddaliłem się w zeszły wtorek, gdy zagapiłem się i pojechałem trolejbusem numer 153 o jeden przystanek za daleko, a złamane serce miałem wtedy, gdy dowiedziałem się, że nie istnieje święty Mikołaj (skąd oni o tym wiedzą?). Odpowiadam im wtedy: "wypraszam sobie te adpersonalizmy!". No bo przecież nie o to chodzi!

Woody Allen powiedział kiedyś, że jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach na przyszłość. Wydaje się niemal symptomatyczne dla ludzkiej natury, by umieszczać szczęście gdzieś poza dostępną nam codzienność. The truth is out there. Ostatnio doszedłem do wniosku, że jedną z centralnych idei naszej kultury jest koncepcja zbawienia. Zbawienie po śmierci obiecują religie, zbawienie za życia obiecuje nauka, a nawet Nietzsche, kpiąc z obietnic jednych i drugich nie uniknął bakcyla soteriologii, gdy pisał o nadczłowieku. Dla niektórych kinomanów zbawieniem byłaby wizyta na Pandorze. Raj odzyskany to jednak zawsze zaledwie przedsionek do większych roszczeń. James Cameron zapowiedział niedawno, że Avatar będzie trylogią. Fajnie. Ale jeśli chodzi o bieganie po dżungli, to nikt nie zrozumie tego bólu, który odczuwają fani Lostów po obejrzeniu pierwszych odcinków ostatniego sezonu. Jak nie podróże w czasie, to teraz alternatywna rzeczywistość. Nie takiej ostatecznej odpowiedzi oczekiwaliśmy. Wydaje się więc zasadnym postawić wreszcie odwieczne pytanie: a co gdy prawda okazuje się być kłamstwem? I co jeśli wraz z nią umiera w tobie cała radość?