środa, 11 lutego 2015

Nazwij świat jeszcze raz

Oto Pan zrzuci cię, człowiecze, z wielkim rozmachem i uchwyci cię jednym chwytem, i tocząc cię zwinie w kłębek jak piłkę, rzucając po ziemi przestronnej. Tam umrzesz i tam pójdą pojazdy, z których się chlubiłeś, o ty, zakało domu twego pana!
[Iz 22 17-18] 

Wydarzenia rozwijały się jak sznur, na którego końcu znaleźć mógł wybawienie albo pętlę. Lub cokolwiek. W miarę jak Wojtek biegł, marznący deszcz, niczym koniec przedstawienia, opadał szarą kurtyną na znikającą w oddali uczelnię, a adidasy z głuchym i śmiesznym plask-plask-plask w rozmokłym śniegu niosły go w kierunku przystanku autobusowego. Chłopak, pełen wdzięczności dla przestronnych kieszeni przemoczonej kurtki, w które wciskał ręce aż po łokcie, szukał zajęcia dla rozedrganych dłoni przebierając palcami w stosie skasowanych biletów, monet i kluczy.
– Ale pada, ale pada, ale pada! – mamrotał pod nosem, byle nie dać się zdominować wszechogarniającej wilgoci, kierującej myśli w rejony rozmokłe i gnijące. Domina nikczemna, męczy ciało i ducha – przeklinał zuchwałość przyrody. A przystanek jeszcze hasła wymagał, więc już wcześniej, trochę głośniej, jak do swoich wołał:
– Zimno, zimno, zimno! – rozstąpienie ciał przemarzniętych i ciepłe przyjęcie do grona uchodźców deszczowych, symultanicznie współczujących.
Rozkład jazdy? Nie ma szans. Dziewczyna? Jest. Łachudra? Przyczaił się w kącie. Wojtek zajął upatrzoną pozycję i wypalił pytaniem w kierunku niewysokiej brunetki w ciemnozielonym płaszczu i kozakach brązowych z zamszu, skóry, zresztą nie znał się na butach:
– Była już czternastka, już była?
– Słucham?
– Czternastka. Była?
– Nie, jeszcze nie, też czekam.
– To dobrze, fajnie – przytaknął i wyrzeźbił na swej twarzy wyraz beztroskiej poufałości. Wiedział, że są podsłuchiwani. – Ale pada, co? – zapytał.
– No – odparła niedbale.
– I zimno-zimno-zimno...
– Raczej nie – ucięła. Co za dziewczyna! Gdyby jej nie znał, jak ją zna. Tylko ona jego nie. Jeszcze.
Wściekłe samochody rozjeżdżały śnieg wymieszany z toksyczną solą, a chłopak uznał, że może wreszcie zaryzykować, że teraz albo kiedy indziej, ale jednak teraz.
– Wojtek... Ze sklepu. Z cynamonem?
– Co?
– Nic, przedstawiam się tylko.
– To fajnie.
Fatalnie. Masakra! Nie zauważyła? Nie usłyszała? No przecież mogła odprzedstawić się chociaż! Zła, niedobra, kosz. Plan w łeb. Ale nie da mu, łachudrze, satysfakcji.
– Z cynamonem – spróbował jeszcze raz, bezsilnie.
– Ty coś do mnie mówisz, coś mówisz jeszcze? – prychnęła.
– Nic – mruknął. – Czternastka, czternastka, hej! – wykrzyknął bezcelowo i beznadziejnie i nagle kobiecina jakaś znad siatek, jak deus ex machina:
– Czternastka już była. Pojechała. Dopiero co!
– Och! – dziewczyna.
– Ha! – wyrwało mu się. Co za ukojenie w porażce. I deszcz nawet przestał padać.
– To idę z buta.
Tłum wypluł dziewczynę, a potem, zarażony entropią, rozpadł się na pojedyncze osoby, które niczym zaschnięte liście na tafli jeziora rozpłynęły się w różnych kierunkach.
Kierunek łachudry był jednak łatwy do przewidzenia.
– Pójdę z tobą! – zawołał Wojtek.
– Jak chcesz – odparła dziewczyna i wnet Słońce wyszło i blask zalał ulice, samochody, rozmokły śnieg i w ogóle wszystko. Szli, a nadchodząca wiosna niczym przewodnik po muzeum sztuki nowoczesnej odsłaniała przed nimi spękany chodnik, psie kupy na trawnikach oraz dziurawe ulice. Minęli kościół i sklep. Minęli psa. Czerwone światło. Stoją.
Stoją, czas leciał a Wojtek żywił przekonanie, że są obserwowani.
– Zupełnie mi nie przeszkadza ta krępująca cisza – stwierdził po chwili z wyższością, obserwując płynący leniwie strumień samochodów, byle nie dać się porwać rwącemu strumieniowi świadomości, który niebezpiecznie podmywał jego zdrowy rozsądek. Spojrzał na dziewczynę. Stała wpatrzona w sygnalizację świetlną a jej delikatny profil rozrywał mu wnętrzności na strzępy.
– Wiesz, czemu mi to nie przeszkadza? Bo mi się nie przedstawiłaś.
– Mnie tam nic nie krępuje.
– Akurat.
Zielone.
– Zielone – powiedział do jej pleców.
– Wiola – rzuciła przez ramię.
A nie! – omal nie krzyknął. Kłamczucha! Ewa bezczelna, Wiolą się zasłania. Tylko dlaczego?
– Wiola? Fajnie – stwierdził obojętnie, chociaż serce mu drgało jak płomień świecy na wietrze. – Akademik? – spytał.
– Tak.
– Ja też.
Idą. Wojtek cierpiał. Czemu kłamie? Wiedział wszystko. Tylko tego nie.
Wiola/Ewa:
– A tak w ogóle to słyszałeś o zniknięciu portiera w akademiku?
– Co? – o czym ona? – Nie, nie słyszałem.
– No, bo nikt nie słyszał... Oprócz mnie.
– Czemu zniknął od razu, a nie poszedł do dentysty, na przerwę, na siku?
– Zniknął. Mam to na komórce. Nagrałam jak znika.
– No co ty, pokaż.
– Zostawiłam w pokoju.
– Zostawiłaś telefon? A jak ktoś zadzwoni? Zostawiła telefon!
– Zostawiłam. No i co?
– Nic, dziwne po prostu.
– Dziwne jest zniknięcie. Ale mogłam się domyślić!
– Nikt nie zniknął. Czego mogłaś się domyślić?
– Wszystkiego.
– Skąd?
– Ze znaków.
– Jasne.
– Nie wierzysz?
Nie wierzył. Wierzył w znaki, ale nie w zniknięcie. Wierzył w znaki, bo sam je zostawił przecież, ale portier?
– Jakie znaki? – zapytał, chociaż znał już odpowiedź.
– Ślady. Różne.
– Jakie?
– Co studiujesz? – zmieniła temat. Podejrzliwa i kłamie. Wojtek zachodził w głowę, czy został już przejrzany, czy ta żałosna łachudra ciągle ich śledzi oraz jak długo jeszcze zdoła powstrzymywać parcie na pęcherz.
– Filozofię – odpowiedział zgodnie z prawdą.
– Tak? Ja też. Na którym roku?
– Na czwartym.
– Dziwne.
– Co jest dziwne?
– Że cię nigdy nie widziałam. Też jestem na czwartym.
– To nie jest dziwne, bo nie chodzę na zajęcia. Studiuję drugi kierunek.
– I tak musisz chodzić na zajęcia.
– Nie muszę – Wojtek z zawadiackim uśmiechem zaczął tłumaczyć swoją taktykę:
– Po prostu na jednej grupie mówię, że chodzę na drugą grupę, a na drugiej, że na pierwszą, a wszystkim, że nie mam czasu, bo studiuję drugi kierunek. Na koniec zanoszę referat i podciągam się ustnie na zaliczeniu – Ewa/Wiola zrobiła wielkie oczy. – Na dwóch kierunkach jest dwa razy mniej nauki – wyjaśnił, po czym dodał:
– Dlatego planuję wziąć trzeci.
– Leń – skomentowała dziewczyna i parsknęła śmiechem. – A znasz profesora Profesora?
– Czy znam… – zaczął Wojtek i oczami wyobraźni ujrzał władcze oblicze profesora Profesora i jego równie władczą rękę, wpisującą mu dwóję do indeksu nie zważając na to, że studiuje drugi kierunek. Władczą dwóję jak trzy dwóje, na trzy kratki wielką, zamazując czwórkę ponad i cztery z plusem pod spodem.
Zadrżał pod naporem nieprzyjemnych wspomnień.
– Nie lubię go – podsumował krótko. – Oblał mnie. Ale to nie dlatego go nie lubię…
– A ja go lubię. Jest przystojny.
– Przystojny? – zdziwił się Wojtek. – Łysy. I stary.
– Zazdrościsz.
– Tak? Niby czego?
– Wszystkiego.
Westchnął zrezygnowany. Obejrzał się za siebie i zobaczył wystającą zza drzewa, błyszczącą w Słońcu szpiegowską łysinę. Niech cierpi, pomyślał Wojtek. Zasłużył sobie.
– No, to co to były za ślady? Te, które miałyby świadczyć o zniknięciu portiera? – chłopak wrócił do tematu, byle jakoś podtrzymać rozmowę i podręczyć łachudrę. Wiedział, że jeśli dziewczyna tym razem mu powie, to usłyszy o sznurku, piórku, kartce, piłeczce do ping ponga i tym kwiatku, który zerwał z czyjegoś balkonu. Wiola/Ewa przyglądała mu się przez dłuższą chwilę i kiwnęła głową.
– No dobra, posłuchaj – zaczęła. – Wiem, że zabrzmi to dosyć wariacko, ale wszystko układa mi się w jedną, logiczną całość…
– Tam gdzie kończy się logika, zaczyna się babeczka… – mruknął.
– Co?
– Nic, nic. Mów dalej.
– No więc najpierw był ten sznurek przewiązany przez pręty w balustradzie... Na klatce schodowej zaraz przy wyjściu z mojego pokoju.
Zauważyła! Chłopak skąpał się w satysfakcji własnego sprytu. Łyknęła haczyk!
– Sznurek był żółty.
– No i co z tego, że był żółty? – zdziwił się. Akurat kolor nie miał dla niego znaczenia.
– Żółty oznacza podstęp – wyjaśniła.
– Żartujesz chyba. Podstęp?
– Tak. I sznurek wskazywał na portiernię.
– Co?
– Sznurek wskazywał na portiernię. Z podstępną, żółtą intencją, rozumiesz?
– Średnio.
– Ale jeden sznurek to mógł być jeszcze przypadek, prawda?
– No ba – skwitował Wojtek. Sherlock Holmes, pomyślał. Ale ubaw.
– Natomiast dwa żółte sznurki… – kontynuowała dziewczyna. – Dwa żółte sznurki wskazujące na portiernię, to chyba już o czymś świadczą, no nie?
– Dwa sznurki?
– Tak, dwa sznurki. I klucz. Klucz, uwierzysz? Klucz nanizany na drugi sznurek.
– Jaki klucz? Jaki drugi sznurek? – Wojtek miał wrażenie, że rzeczywistość zaczyna się przeciwko niemu buntować, że świat wokół niego dostaje semantycznej wścieklizny.
Co się dzieje? – zastanawiał się gorączkowo - Czy ona stroi sobie z niego żarty?
– I czerwona pelargonia na mojej wycieraczce.
– Kwiatek zwykły przecież – bąknął.
– Pelargonia – poprawiła go. – Czerwona. Czerwona pelargonia oznacza głupotę. Ktoś próbuje mnie sprowokować, rzucić mi wyzwanie. To gra.
– No nie, przesadzasz – to, co słyszał Wojtek, nie mieściło mu się w głowie, wypadało na ziemię i blokowało wyjście z tej pełnej podstępnych cieni jaskini. Co za zwariowane wnioski wyciągnęła ta kobieta! I teraz one ciągną ją. Tylko dokąd?
– Nie przesadzam – upierała się. – Myślę, że ktoś chciał, żebym powstrzymała go przed porwaniem portiera, ponieważ sam nie potrafił, bo był opętany albo zahipnotyzowany albo...
– Albo cokolwiek z jak najmniejszym prawdopodobieństwem - uciął Wojtek.
– To ma sens.
– Jasne, ale, i rzucam to tylko jako możliwość, możliwość zaledwie logiczną, bo może chodziło o coś zupełnie innego? I takie coś, co na przykład nie ma żadnego związku z portierem, nie byłoby przecież wewnętrznie sprzeczne, coś takiego wcale by się z tym wszystkim nie wykluczyło!
– Wiesz, długo nad tym myślałam, ale z czasem śladów było coraz więcej i wszystkie wskazywały na portiernię. Na przykład ta piłeczka pingpongowa w progu. Gdy otworzyłam drzwi, to zgadnij gdzie się potoczyła?
– Po linii najmniejszego oporu, po najmniejszej linii oporu?
– Zleciała ze schodów prosto do portierni.
– No i co niby miałoby z tego wynikać?
Ewę/Wiolę ogarnęła pasja. Gestykulowała gwałtownie w rytm wyrzucanych z siebie słów. Była na tropie mrocznej historii, która z niewiadomych przyczyn wciągnęła ją w wir wydarzeń i Ewa/Wiola oddała się temu z lubością.
Ewa nazywa świat jeszcze raz, pomyślał Wojtek. A ja jestem oszukanym Adamem.
– Nie rozumiesz? – dziewczyna starannie akcentowała każde słowo. – Wynika z tego, że ten, kto zostawiał te wszystkie ślady, stoi za zniknięciem portiera. No i to piórko, które…
– Może nie mówmy już o tym – przerwał jej, nagle dziwnie wyzuty z sił, zmęczony.
– Jak chcesz – żachnęła się. – Nie musisz mi wierzyć.
– Ewa, czasem z tych samych elementów można ułożyć zupełnie inny obrazek. Po prostu. Wiesz, widzisz to, w co wcześniej uwierzysz.
– Wiola, a nie Ewa. I ja wierzę w to, co widzę.
– Jak chcesz – Wojtek czuł, że traci grunt pod nogami, że traci też różne inne rzeczy. Był tak bardzo zaabsorbowany ustawianiem kostek domina, że nie zauważył jak ktoś podostawiał mu za plecami dodatkowe elementy, wyznaczając zupełnie nowe ścieżki dla możliwych konsekwencji.
Łachudra! – przemknęło mu przez myśl. – Tylko jak?
– Wojtek? Wojtek, tak?
– No?
– Tutaj zaraz mieszka mój wujek. Jak chcesz, możesz się ze mną przejść do niego. Na chwilkę. Chociaż możesz go nie polubić.
– Czemu?
– Zobaczysz – dziewczyna puściła do niego oko, promieniejąc na nowo blaskiem beztroski. Mógłbym teraz umrzeć, myślał Wojtek i śmiał się w duchu ze swojej pretensjonalności.
Zza drzew wyłoniła się kamienica. Zanim dziewczyna zdążyła nacisnąć domofon z budynku wyszła siwowłosa starowinka w drodze do lekarza, na zakupy, czy gdzie tam łażą te wszystkie siwowłose starowinki.
– Chodź – ponagliła Wojtka. Weszli na pierwsze piętro. Wiola/Ewa zapukała, a po chwili złożonej z szurania i dźwięków przekręcanego w zamku klucza, w drzwiach ukazała się nobliwa sylwetka profesora Profesora. Pod chłopakiem ugięły się kolana, ale zdołał jeszcze zarejestrować, że z profesora Profesora w tajemniczy sposób ulotniła się gdzieś cała władczość, ustępując miejsca niewinnej dobrotliwości. Władczość poszła w ślady portiera – myślał Wojtek usiłując ukryć zdumienie.
– Cześć wujku.
– Witaj Wioletko.
– To mój kolega z roku, Wojtek…
– Tak, pamiętam, pan drugi kierunek. Wejdźcie, proszę. Kawy, herbaty?
– Ja… – zaczął Wojtek, ale Ewa/Wiola (nazwał ją Wioletką!) weszła mu w słowo.
– Wujku, my tylko na chwilkę, chciałam się tylko zapytać, czy wiesz, co to za numery… – dziewczyna wyciągnęła z kieszeni kartkę (tę albo tą kartkę!) i pokazała profesorowi Profesorowi. Wojtka oblał zimny pot.
– Przepraszam, że ci przerwę, Wioletko, ale czy słyszeliście już o Panu Cynamońskim? Był portierem w waszym akademiku...
Zszokowani spojrzeli po sobie a potem na profesora Profesora, ale zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, tamten rzekł zimno:
– Został zamordowany. Uduszony.
– Nie… – jęknęła dziewczyna. – To straszne. Czy wiadomo, kto to zrobił?
– Wiem tylko, że został dzisiaj po południu znaleziony martwy w piwnicy twojego akademika. Ktoś ukrył jego ciało za starym stołem do tenisa, no cóż, stołowego. Podobno wciąż miał zaciśnięty na szyi cienki, żółty sznurek - profesor westchnął ciężko z egzystencjalnym znawstwem. - Ludzie, ludziom…
– Nie... – tym razem jęk wyrwał się Wojtkowi.
Stary profesor w zamyśleniu przyglądał się kartce, którą wręczyła mu jego siostrzenica.
– A ten numer… To najprawdopodobniej numer ISBN – powiedział. – Identyfikuje pewnie jakąś książkę.
– Jaką? – zapytała zdrętwiałym głosem.
– Możesz to z łatwością sprawdzić w Internecie. Tam jest komputer.
Wojtek podszedł do dziewczyny. Ręce mu drżały.
– Mogę zobaczyć tę albo tą kartkę?
– Za chwilę, nie przeszkadzaj.
Dziewczyna nachyliła się nad klawiaturą. Wystukała trzynaście cyferek i zatwierdziła zapytanie. Dopiero po chwili dotarł do niej sens informacji, które wyświetliła przeglądarka. Bruno Schulz – "Sklepy cynamonowe". Spojrzała na Wojtka i chłopak wiedział, że ona wie, że on wie, że ona wie… Ale wie wszystko nie tak, jak powinna wiedzieć, wszystko wie na opak!
– Wojtek... Ze sklepu z cynamonem? – zapytała, lekko rozbawiona, lecz nagle twarz jej spochmurniała. – To ty!
– Ta łachudra się w tobie zakochała, zakochał się, on, cokolwiek! – wykrzyknął pospiesznie, aby przywrócić światu pierwotny lub wtórny porządek. Przez moment miał wrażenie, że niepotrzebnie się tak unosi, że powinien to rozegrać na spokojnie, jednak wstyd wymieszany ze złością złączyły się w nim nagle w obezwładniającą mieszaninę emocji i rozgorączkowany, w pasji, potrafił już tylko wyrzucać z siebie kolejne słowa jak zaklęcia, byle oddalić to oskarżycielskie spojrzenie, ten zaszokowany wyraz twarzy, te rozchylone w niemym zdumieniu usta. Profesor Profesor czujnym okiem obserwując Wojtka, jednocześnie zdecydowanym, na powrót władczym ruchem wystukiwał na komórce jakiś trzycyfrowy numer.
– Byłem po prostu ciekawy, kim jesteś, że się w tobie tak zakochał i ja też się wtedy zakochałem – bełkotał Wojtek. – Po prostu. Chciałem być oryginalny czy coś, żebyś przyszła do mnie sama. To miało być takie... Inne! I ta książka, "Sklepy cynamonowe", to znak, hasło, zabawa. Słowo-klucz...
– Klucz... Pan Cymański, znaczy, Pan Cynamoński... Portier... – Ewa/Wiola mówiła niemal bezgłośnym szeptem. – Nie wierzę!
– Sznurek nie wskazywał na dół, do portierni, tylko w górę, do mnie! Piórko, bo ja jestem Piórkowski, Wojtek Piórkowski, a piłeczka pingpongowa, no, bo ja przecież gram w ping ponga, wiesz, nawet jestem w reprezentacji uczelnianej... No i kwiatek, zresztą, nieważne, wiem, że teraz, gdy to morderstwo, to jakiś absurd, teraz może to jest głupie i dziecinne, ale wtedy wydawało mi się, że te zagadki, że jak dasz się w to wciągnąć, że gdy to wszystko rozszyfrujesz, to wtedy docenisz... Docenisz...
Wojtek był bliski płaczu. Wlepił w dziewczynę pełne udręki i bólu spojrzenie, błagał kosmiczne siły, aby pomogły mu ją przekonać.
– Ten, ta łachudra – teraz już łkał, przepełniony desperacją. – Kiedyś się przyjaźniliśmy. On był zazdrosny i śledził ciebie, mnie, nas, a ja chciałem mu utrzeć nosa, że jest taki cykor, że nie podejdzie, nie zagada, rozumiesz? Rozumiesz, prawda?
– Ale dlaczego zabiłeś portiera? O Boże!
– To nie ja, to ta łachudra! Nie wiem, czemu zniknął portier, on w ogóle nie zniknął, ale nawet jeśli zniknął, to ja go nie zabiłem. No bo po co?
– Wyjaśnisz to policji – wtrącił profesor Profesor. – Już jadą. Zaraz tutaj będą. A jak już przyjadą... – staruszek zrobił krótką pauzę. – To nie zapomnij im powiedzieć, że studiujesz drugi kierunek.
Wojtek ruszył do drzwi z jadowitą nadzieją na podzwonne ery Profesora. Stary profesor próbował stanąć mu na drodze, ale chłopak, naładowany adrenaliną i popędzany paniką, z łatwością odepchnął zasłużonego akademika na ścianę i wybiegł z mieszkania. Nie obejrzał się za siebie, nie chciał widzieć wyrazu twarzy Ewy/Wioli; był przekonany, że w jej oczach nie dostrzegłby już raczej gotowości do zostania jego dziewczyną. Kilkoma susami pokonał schody, uchylił drzwi prowadzące na ulicę i wpadł prosto na łachudrę.
– Krzysiek!
Krzysiek bez ostrzeżenia naparł całym sobą na Wojtka, a ten, niesiony siłą pchnięcia, zatoczył się z powrotem do klatki, potknął o własne nogi i zleciał ze schodów prowadzących do piwnicy. Po chwili przejmującej ciszy, która nastąpiła po tym, jak wybrzmiało już echo akrobatycznych ewolucji Wojtka, dało się posłyszeć przeciągłe jęknięcie.
Krzysiek niespiesznie schodził ze schodów, kierując się w stronę leżącego Wojtka wokół którego poniewierały się monety, skasowane bilety i klucze.
– Twój boski plan, czy coś, cię przerósł, mój drogi. Czy słyszysz? - Krzysiek przyłożył rękę do ucha. - To dźwięk twojej klęski.
– Łachudra... Chyba złamałem nogę... – w głosie Wojtka nie było słychać strachu, lecz niedowierzanie. Podparty na łokciu próbował zbierać porozrzucane drobiazgi. – I chyba się zsikałem.
– Gdybyś nie był takim zazdrośnikiem... Gdybyś był prawdziwym przyjacielem...
– To ty... To wszystko ty... – bełkotał Wojtek usiłując podnieść się z brudnej podłogi.
– Wojtek, Wojtek... – jego oprawca dramatycznie kręcił głową. – Ty zasikany demiurgu. Twój koniec jest już bliski.
– Łachudra, zwykła łachudra... Tylko dlaczego zamordowałeś portiera?
– Portiera? – Krzysiek zdumiony uniósł brwi, ale zaraz twarz mu pojaśniała w nagłym przypływie zrozumienia i chłopak uśmiechnął się krzywo, nieprzyjemnie. – Co? Masz tam gdzieś dyktafon, czy coś? Chcesz być sprytny i nagrać moje wyznanie, czy coś? Wojtek, Wojtek... Portier... Portier po prostu zniknął. A teraz czas na ciebie.
Chłopak stanął ponad Wojtkiem, a jego chuderlawa zazwyczaj sylwetka tym razem emanowała niezwykłą siłą.
– Spójrz! – rozkazał mu, przyjmując wyniosłą pozę. – No patrz, jak stoję ponad tobą, jak przejrzałem ciebie i ten cały twój żałosny plan. Przy tobie jestem alfą i omegą. Przegrałeś. Po prostu przyznaj to i usuń się w cień.
Wojtek poprzez ból i upokorzenie zdał sobie sprawę, że Krzysiek ma rację. No cóż, istotnie został pokonany. Spojrzał w twarz byłemu przyjacielowi i cicho, gubiąc sylaby, uznał jego zwycięstwo.
– A teraz chodź – Krzysiek podał mu rękę i pomógł podnieść się z podłogi. – Chodź ze mną.
– A co z Ewą-Wiolą?
– Nie przejmuj się nią, nimi, czy co tam.
– A policja?
– Policją też się nie przejmuj.
– To gdzie idziemy?
– Zobaczysz.
Wojtek, wsparty na ramieniu Krzyśka, powoli pokonywał zdradzieckie stopnie schodów. Gdy dotarli już na parter chłopak bez zdziwienia przyjął fakt, że jest prowadzony jeszcze wyżej, na następne piętro. Po chwili stali już pod drzwiami mieszkania starego profesora Profesora, z którego zaledwie kilka minut wcześniej uciekł, gdy okazało się, że uwolnił siły, którym nie potrafił sprostać.
Krzysiek bez pukania nacisnął klamkę. W środku, w przedpokoju przed nimi, pomiędzy roześmianym profesorem Profesorem i równie rozweseloną Ewą/Wiolą stał portier Cynamoński ściskając w dłoniach pęk kluczy przewiązanych żółtym sznurkiem.
– A więc to tak... – wybełkotał Wojtek.
– Ano tak – przytaknął portier i wszyscy wybuchnęli serdecznym albo szyderczym śmiechem.