czwartek, 30 kwietnia 2009

Idź, zapytaj Alicję

Są rzeczy na niebie i ziemi, które się nie śnią niedoszłym magistrom filozofii, gdyż przyprawiają ich o bezsenność. Jednych wpędza w delirium wysiłek zrozumienia filmów Lyncha, inni rzucają się z mostu po próbie pojęcia nieskończoności na przykładzie Mody na sukces, natomiast mnie osobiście o rozstrój żołądka przyprawia zagadnienie wolnej woli. Czy człowiek jest wolny, czy jest wolny? - Z masochistycznym uporem dopytują się metafizyczni spekulanci. Nie, rzuci ze znudzeniem determinista. Człowiek nie jest wolny, gdyż skrupulatna analiza łańcucha przyczyn i skutków ujawni nam zamknięty system nieświadomych akcji i nieuniknionych reakcji na fizyczne bodźce. A jeśli twierdzisz inaczej, to powodzenia w absurdalnym świecie indeterminizmu, głąbie. Tam, gdzie nic nie ma swojej przyczyny, panoszy się chaos, wprowadzając totalny bezwstydny ontologiczny burdel. Ale może można pogodzić determinizm z wolną wolą? - Drążą ci co bardziej dociekliwi, otwierając tym samym furtkę dla subtelniejszych propozycji. Można, odpowie więc zwolennik kompatybilizmu. Człowiek, mimo determinacji biologicznej, jest w stanie zdobyć się na wolne akty swojej woli, jeśli nic ani nikt mu w tym nie przeszkodzi. A w głowie sceptyka wciąż kiełkują wątpliwości. Może, a może wcale nie może? A jeśli może, to dlaczego? Bo istnieje w człowieku coś, co mu umożliwia wybór pomiędzy alternatywnymi możliwościami, powiedzą libertarianie. Dusza ludzka, proprium, jakieś ja, jakieś coś, najlepiej dane od Boga. Dzięki temu kamień jest poruszony przez kij, kij przez rękę, ręka przez mięśnie, mięśnie przez impulsy nerwowe, impulsy przez mózg, a mózg przez... przez coś metafizycznego. Jeśli kogoś to zadowala, to niech spada. Ja już odczuwam rozstrój żołądka.

Związki frazeologiczne w naszym języku ujawniają czasem zaskakujące cechy ludzkich umysłów. Mówi się na przykład, że ktoś "żywi przekonanie". Zawsze mi się wtedy ciśnie na usta pytanie, czym on to przekonanie żywi? Co jest karmą? Chciałoby się odpowiedzieć, że tą intelektualną strawą, ucztą ducha jest filozofia i sztuka. Nic bardziej mylnego. Mało ludzi myśli, ale każdy chce mieć własne zdanie, powiedział był kiedyś George Berkeley. Dziś karmi nas telewizja i internet, proponując bezbolesne, łatwe odpowiedzi, lub religia, sprzedająca ludziom niezachwianą pewność i spokój ducha po odpustowych cenach.

Ostatnio, wraz z troską o świńską grypę, jak i przy okazji każdej innej tragedii okraszonej żałobą narodową, zdroworozsądkowi cynicy przypominają o stałej grupie pokrzywdzonych, o których się zwykle nie wspomina. To właśnie ofiary wypadków drogowych są wyciągani zawsze jako statystyka i antyteza dla ogłaszanej żałoby, jako ci co ucierpieli, a o których się bezczelnie milczy. Tylko wtedy się o nich pamięta. Mówi się nawet, że gdyby WHO ustaliła nową jednostkę chorobą, np "drogową grypę", obejmującą tych, którzy zginęli w wypadkach samochodowych, okazałoby się, że tygodniowo taki bakcyl uśmierca tysiące ludzi na całym świecie. Jest to zjawisko tak częste, że najwidoczniej już nam zupełnie spowszedniało. Dlatego dziennikarze modlą się o nowe, spektakularne tragedie, a my boimy się tego, czym nas nastraszą. Później leczymy się tym, co pokaże telewizja lub przekaże od Boga ksiądz z ambony. Fallow the leader. Wydaje się, że sami zrzekliśmy się naszej wolności, mimo, iż jesteśmy wciąż odpowiedzialni przed sądem. Zachowujemy przyjemne urojenia z konieczności. W naszych duszach jest dziura, którą próbujemy czymś wypełnić. Bierzemy gotowe odpowiedzi zamknięte w kolorowych pigułkach i spokojnie kładziemy się spać.

środa, 22 kwietnia 2009

Terroryzm dawniej i dziś, micro chipy jutra oraz kompot

We wtorek na KULu odbyło się zorganizowane przez katedrę filozofii kultury sympozjum pod tytułem "Terroryzm dawniej i dziś". Konferencję pilnie filmowały kamery telewizji Trwam, więc jeśli kogoś nie było, i z żalu nie może dojść do siebie, to pocieszę, że nic straconego. Retransmisję z tego spotkania obejrzy sobie w tym, jak powiedział jeden z kulowskich profesorów, ostatnim w polskich mediach bastionie prawdy.

Na sympozjum wybrałem się żeby odpocząć od całkowania, ale o tym innym razem. Spodziewałem się analiz źródeł terroryzmu, od religijnych po polityczne oraz sugestii, jak sobie radzić z tą plagą, jednak to, czego się dowiedziałem, wprawiło mnie w lekkie osłupienie. Moja stronnicza i krzywdząca interpretacja wniosków płynących z tej imprezy jest następująca: nasza jest prawda i to święta rzymskokatolicka prawda. A każdy kto tę prawdę neguje, jest sługą Szatana, pomiotem nowej lewicy, moralnym degeneratem i ateistą, czyli po prostu złym człowiekiem, który na dokładkę w ogóle nie zna filozofii klasycznej. Profesorowie z Polski i zagranicy otwarcie nawoływali do powrotu do średniowiecza, gdzie kościół cieszył się powszechnym poważaniem i bezkrytyczną miłością, a każda naukowa nowinka zanim została podana do publicznej wiadomości, musiała dostać błogosławieństwo oświeconej Inkwizycji obeznanej w meandrach Pisma. A że dzisiaj to księga nauk przyrodniczych dyktuje nam, co jest prawdą, a co nie, z bezczelnym pominięciem obiekcji katolików, więc nic dziwnego, że jest terroryzm. Ten sam błąd popełniają również Muzułmanie, nieopatrznie zaglądając do Koranu, zamiast do Biblii, która przecież wyraźnie mówi co i jak.

Tak więc lekarstwo na wszelkie zło tego świata jest oczywiste. Jest nim kościół katolicki. W pewnym momencie jakiś staruszek zauważył, że istnieje przecież jeszcze oczywistsze lekarstwo na terroryzm: wystarczy po prostu zdać się na Boga żywego (na marginesie, Nietzsche mógłby pokazać, dlaczego to niemożliwe). Wreszcie na koniec do mikrofonu podeszła nobliwa staruszka, by dołożyć łyżkę dziegciu do tej powszechnej zgody, i wyraziła pretensję, że czemuż to szanowni prelegenci nie powiedzieli nic a nic, o już całkiem największym terrorystycznym zagrożeniu współczesnego świata, czyli o wszczepianych ludziom micro chipach? Czy profesorowie na prawdę nie wiedzą, jaka to tragedia żyć z takim micro chipem? - Pytała z przejęciem starsza pani. A profesorowie faktycznie nie wiedzieli, ale po ich minach było widać, że się owych micro chipów nieźle przestraszyli. Miałem nawet przez chwilę wrażenie, że są skłonni skombinować sobie E-metery, do mierzenia stężenia Thetanu w ciele i założenia fanklubu Toma Cruisa.

Jakiś czas temu gościł na KULu Wojciech Cejrowski, i chociaż jego programy przyrodnicze oglądam zawsze z niegasnącym podziwem, to w swoim występie na żywo, przynajmniej moim zdaniem, ów Cejrowski po prostu oszalał. Media rozpisały się już dosyć o jego potępianiu homoseksualistów, mnie jednak uderzyło coś zupełnie innego - niewiarygodna wrzaskliwość. Ta wrzaskliwość w połączeniu z jawnym faszyzowaniem dała piorunujący efekt. O ile w swoich książkach Cejrowski pokazuje imponujący wręcz szacunek dla ludzkich dziwactw, to na żywo kipiał nietolerancją dla wszystkiego co niekatolickie. Nie sądzę by to ta, skądinąd katolicka, uczelnia tak sfiksowała Gringo wśród dzikich plemion. Przyczyn obłędu WC, z braku laku, dopatruję raczej w ogólnej atmosferze zmieniającego się ducha czasów. Duch ten prowadzi nas ku nowoczesności. Nowoczesności, w której aby pobudzić do ciekawości uzależnione od internetu zombie, trzeba wciąż zwiększać dawkę aplikowanych bodźców.

Młodziakowie byli nowoczesną rodziną, co wie każdy ferdydurkista. W takim nowoczesnym świecie wszelka przesada staje się cnotą, chociaż niezwykle delikatną i kruchą, o czym również mieli okazję przekonać się rodzice Pensjonarki. Jeden krok za daleko i wizjoner futurysta spada na łeb na szyję z piedestału modernizmu w brutalną rzeczywistość, odprowadzany przez publikę salwami śmiechu. Mamusia, jak powiedział był gombrowiczowski Józio. W przesadzie należy zachować umiar. Nawet komunistyczni cenzorzy doskonale zdawali sobie z tego sprawę, blokując przezornie te publikacje, których autorzy zbyt entuzjastycznie rozpisywali się o urokach socjalizmu. Przesada to domena jajcarzy. Robi się więc straszno, kiedy ktoś przegina na serio.

Najgorsze jest to, że wszelka skrajność to koń w ciągłym galopie. Nie można być zbyt radykalnym, bo zawsze pojawia się w końcu ktoś z jeszcze radykalniejszym pomysłem, przesuwający ostatnie skraje skrajności o kolejne centymetry. Wystarczy się rozejrzeć. W końcu to Palikot jest politykiem roku, a Doda artystką wszech czasów. A Michał Figurski tak się już rozbrykał, że dla hecy nazwał prezydenta niedorozwojem. Co tam micro chipy...

Adamie nazwij świat jeszcze raz

postchrist deux ex machina
new age mental medicine



na zwłokach boga jak na żyznej glebie
kwitnie kosmos możliwości
teraz możesz być
lub nie

możesz

wyhodować boga na swoje podobieństwo
i ulokować w nim kapitał moralności
w kościele wypłacisz rozgrzeszenie
na wypadek życia wiecznego

możesz też napisać nową ewangelię
z której wycofasz się pod karą grzywny
i wystąpisz w reklamie

możesz się śmiać z niego
gdy buduje statek
i wypatruje burzy



piątek, 17 kwietnia 2009

Who's the fella owns this shithole?

Wraz z początkiem kwietnia torrentowych piratów zelektryzowała wiadomość o wycieku X-Men Origins: Wolverine do sieci. Pierwsze euforycznie rozwarte usta próbowano brutalnie kneblować pogłoskami o tym, jakoby profesor Xavier wpadł w gniew Khana, i zagroził filmowym ściągaczom, że deportuje ich poza ostateczną granicę, albo sprawi, że resztę życia spędzą w przekonaniu, że są małymi dziewczynkami. Nie wszyscy się przestraszyli, co tłumaczy odnotowany ostatnimi czasy wyż demograficzny w sferze małych dziewczynek. Tak czy siak, film okazał się roboczą wersją, pozbawioną większości efektów specjalnych, więc fani marvelowskich produktów ogłosili bojkot, FBI ogłosiło wszczęcie śledztwa, a szwedzka prokuratora ogłosiła wyroki więzienia dla właścicieli zatoki piratów (za całokształt altruistycznej, acz godzącej w cudze prawa autorskie, twórczości). Wynika z tego dość jasno, że każdej akcji towarzyszy reakcja, a dziejowa dialektyka rozwija się po heglowsku, podróżując od tezy poprzez antytezę aż do syntezy i tak dalej. Rewolwerowiec nazwałby to ka, buddysta karmą, Konrad T. Lewandowski Zasadą Zachowania Wolnej Woli, a Maciej kołem, chociaż kino i tak obrazuje to dobitniej, uświadamiając nam, że ludzkość po prostu skazana jest na brak wszelkiej ostateczności.

I tak, podczas gdy The Reader proponuje nam nie tylko wgląd w oskarowe uroki Kate Winslet, ale i współczujące spojrzenie na zbrodniarzy wojennych, i chociaż Tom Cruise, z zacięciem godnym galaktycznego władcy Xenu, usiłuje w Valkyrie przedwcześnie uśmiercić Hitlera, to Quentin Tarantino wkrótce przypomni jak się powinno zdrowo myśleć o Niemcach, i ustami Brada Pitta już obiecuje zdzieranie setek nazistowskich skalpów w Inglourious Bastards. Natomiast gdy Mel Gibson ogłosił, że przymierza się do nakręcenia sequelu Pasji, o roboczym tytule: Pasja - Reaktywacja, Dan Brown oskarżył go o plagiat, a wszystkich wykiwał Hebrew Hammer, broniąc święta Chanuka przed złym synem Świętego Mikołaja. A i tak najgorzej na tym wszystkim wyszedł Bogusław Wolniewicz, czepiając się poprawności politycznej, zupełnie jakby zapomniał o istnieniu Gazety Wyborczej.

X Muza, podobnie jak Weapon X, potrafi dotknąć do żywego. I właśnie dlatego najbardziej bolą mnie w kinie wszelkie zmarnowane pomysły. Owo zmarnowanie bierze się przede wszystkim stąd, że gdyby ktoś chciał wykorzystać jakiś oryginalny, fantastyczny pomysł zgodnie z regułami zdrowego rozsądku i podstawową znajomością pragnień przeciętnego człowieka, większość filmów byłaby albo pornosami, albo ociekającymi krwią horrorami typu gore, albo jednym i drugim jednocześnie. Weźmy takie holodeki ze Star Treka. Miejsce, w którym można by do woli symulować trójwymiarową rzeczywistość, uzależniałoby od wirtualnych bodźców bilion razy bardziej niż nasza-klasa od komentarzy pod fotkami ust złożonych w dzióbek.

A taki Bruce Wszechmogący? Przeciętny facet obdarzony boską mocą przez sześć dni realizowałby swoje najmroczniejsze erotyczne fantazje, by wreszcie siódmego dnia w ramach odpoczynku teleportować się na Marsa, tak jak to zrobił na przykład Doktor Manhattan, i stamtąd torturować ludzi takimi potworami jak Son of the Mask albo Dragonball Evolution. Na koniec odczarowałby ludzkość powszechną lustracją, a wtedy moralny i epistemiczny ciężar taśm Michnika, Oleksego czy Beger, byłby jak otworzona puszka Mocnego Fulla przy otwartej kopercie w bergmanowskiej Personie. Jak Armageddon bez Bruce'a Willisa. Jak Will Munny po napiciu się whiskey. Pewna ręka. Celny strzał. Kurtyna opada. Groza.


środa, 15 kwietnia 2009

Dziura w skarpecie

Jak każdy rasowy, walczący ateista, z przyjemnością chadzam do kościoła, by z teatralnym sceptycyzmem przysłuchiwać się niedzielnym kazaniom, ostentacyjnie stać, gdy wszyscy klęczą i z niemym zdziwieniem obserwować pokaz symultanicznego uprawiania religijnych rytuałów w wykonaniu tłumu zjednoczonego kolektywną intencjonalnością. W trakcie Bożego Narodzenia dopada mnie nawet świąteczny nastrój, dzięki któremu coroczne wielkie sprzątanie, wielkie gotowanie i wielkie żarcie przebiega bezstresowo, w rytm nieśmiertelnych dźwięków Last Christmas, a podczas wigilii sprawia, że z pasją i przejęciem zawodzę tradycyjne polskie kolędy w duecie z Feel. Nie przeszkadza mi ateizm, gdy chodzi o prezenty i choinkę. Pewnie dlatego nie cierpię Wielkanocy.

Ale bywa również i tak, że w trakcie mszy tylko ironicznie się uśmiecham, jakbym znał jakąś kłopotliwą dla innych tajemnicę, poddając jednocześnie analizie swój bezczelnie laicki strumień świadomości, z zapałem godnym początkującego onanisty. I nawet myślę sobie wtedy czasem, w odruchu wielkodusznego współczucia, że właściwie co się będę czepiał tych rozmodlonych ludzi z ich niegroźnym, zabawnym fetyszem? Wszak szerokie koła rozmaitym hołdują mniemaniom. A co by był ze mnie za ateista, gdyby ich zabrakło?

Przeglądając internetowe strony portalu racjonalista.pl nie mogę oprzeć się wrażeniu, że tamtejsi wolnomyśliciele doznają takiej właśnie masochistycznej frajdy na myśl o tym, że gdzieś tam istnieją religijni fanatycy spod chrześcijańskiej bandery, od babć w moherowych beretach, po dziadka wymachującego parasolką w kierunku kamer TVN. Nie ważne, że to zaledwie garstka bezbronnych emerytów i rencistów z nadmiarem wolnego czasu i politycznym zacięciem. Ważne, że wróg. Tak więc mnożą się artykuły o ciemnych masach wyznających kreacjonizm, najeżone sarkazmem paszkwile na wyznawców ojca Rydzyka oraz, coraz częściej, sensacyjne reportaże o oszołomach z USA (Ted Haggard i spółka), którymi nie przejmuje się nikt, oprócz samych ateistów. Pusty śmiech ogarnia na taką donkiszoterię walczącą z urojonym, wirtualnym przeciwnikiem. Ale śmiech zamiera na ustach, gdy uświadomimy sobie, że duża część "racjonalistów" w taki właśnie groteskowy i wykoślawiony sposób odbiera wszystkich ludzi wierzących. Bo tak wygodnie. I zabawnie. I nie trzeba za dużo myśleć.

Tymczasem ja, jako rasowy, walczący ateista, co roku przyjmuję księdza po kolędzie z tym samym ironicznym uśmiechem. I Biblią, schowaną między pretensjonalnym Bogiem urojonym Dawkinsa, histerycznym Traktatem ateologicznym Onfreya, i wydumanym Bóg nie jest wielki Hitchensa. Na dokładkę przywalam to z góry Odczarowaniem Dennetta i Cudem teizmu Mackiego (jedyne książki z tej ateistycznej paczki warte uwagi). A biedny klecha robi wtedy taaaakie oczy! A przynajmniej takie by zrobił, gdyby to w ogóle zauważył. Ech.

pewien człowiek założył siebie
i wyszedł na ulicę gdzie spotkał
kolegę
z czasów
gdy kiedyś
zsikał się w piaskownicy

wpadnij do mnie
nie mogę poważnie
czemu pogadamy
mam dziurę w skarpecie
rozumiem
cześć

i znalazł się w miejscu którego nie ma
na mapie ani nigdzie
tak sobie myślał
zdjął płaszcz
i zawiesił na haku
a potem usiadł

nie poznała go
dopiero gdy się ubrał
i poprawił włosy
to ty
było mi gorąco
nie mów


poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Brzydkie słowa dotykają życia

Dopiero drugi post, a ja już odczuwam chroniczny brak wulgarnych komentarzy. Zastanawia mnie, jak to jest, że moi znajomi potrafią całą noc płakać w poduszkę, gdy ktoś niesprawiedliwie ich zbluzga, sugerując korzystanie z programu w trakcie gry w literaki, a ja jestem całkowicie i bezlitośnie ignorowany przez internetowych trolli wszelkiej maści. Co robię źle?

Śmigus-dyngus co roku rozdrapuje stare rany. Mimo brzydkiej pogody, nowe pokolenie dzieci, zwane w osiedlowej gwarze "gówniarzami", gania się po dworze oblewając hojnie wodą z kranu z butelek po jej szlachetnej, mineralnej odmianie. Dziewczyny dzielnie dają się łapać uzbrojonym po zęby chłopakom, a ich szczere piski echo niesie hen daleko między blokami z wielkiej płyty. Odgłosy tych podchodów cichną przed piętnastą, a ja, stojąc przy oknie jak jakiś stary, zgrzybiały zgred, zamiast pisać pracę magisterką myślę o Doktorze z Ulicy Nadbrzeżnej Steinbecka. Ów Doktor po prostu nienawidził mieć mokrą głowę. Moim zdaniem musiało wynikać to z traumy z dzieciństwa, gdy we wczesnych latach co roku z kamiennego snu wyrywał go gwałtem wylany na głowę przez młodsze rodzeństwo kubek zimnej wody. Takie sytuacje rodzą zbrodnie. W takich chwilach rodziny stają się patologiczne.

W kościele, do którego wybrałem się w sobotę by poświęcić jajka, przypatrywałem się kolejce ludzi, czekających by móc pocałować stopy drewnianej figurki przedstawiającej ukrzyżowanego Jezusa. W trakcie święcenia chleba, jajek i mięsa, ci sami ludzie uparcie robili znak krzyża, jakby to właśnie oni mieli stanowić ów pokarm (jakieś natrętne skojarzenie miałem, dotyczące robaków). Kilka dni wcześniej archetypowa babcia w telewizji przy okazji rocznicy śmierci Jana Pawła II, przyznała, że jeśli chodzi o nią, to był on (papież - Polak) co najmniej drugi po Bogu. Włoski ksiądz, którego nazwiska nie pamiętam, w wywiadzie dla Billego Mahera wspomniał o przeprowadzonym kiedyś rankingu postaci z katolickich wierzeń, do których modlą się Włosi, gdy mają jakiś kłopot. Okazało się, że Jezus uplasował się dopiero na szóstej pozycji - a podobno jesteśmy religią monoteistyczną.

Świeżo upieczeni magistrzy teologii, jeśli mają okazję swoje wyedukowane poglądy skonfrontować z prostolinijną wiarą "zwykłych ludzi", doznają niemałego zdziwienia, gdy okazuje się, że to co myśleli Ojcowie Kościoła całkowicie odbiega od wyobrażeń przeciętnego katolika. A młody ksiądz w kościele, jakby nigdy nic, mówił do wiernych: niech te święta będą dla was czasem refleksji nad tajemnicą śmierci i zmartwychwstania Jezusa. Naiwniak. Chociaż z drugiej strony i tak tylko czytał z kartki.

Jestem legendą

Pierwsze zdanie. Drugie. A teraz trzecie - blog ewidentnie ewoluuje w zastraszającym tempie. Przy czwartym czuję się już niczym Gombrowicz, a dziennik rozrasta się jak plama na ścianie z klasyki Bajmu. Idzie nowe. Oczami wyobraźni widzę to, co każdy szanujący się zakłamany idealista - rzesze oświecanych i prowokowanych, podających na kolana i pląsających w rytm tanga libido, bezradnych wobec umysłowych tworów wpadających do internetowej puli memowowej jak do wszystkożernej śmieciarki. Tylko po co, zapyta jakiś zblazowany nihilista, podczas pięciominutowej przerwy od samobójczych myśli. Nie ważne, odpowiem, bo znając życie, to żaden zblazowany nihilista już nie zdąży tego przeczytać. Tak więc myśli niech się piętrzą nad zamiary i szkielety ludy. I niech fermentują. Zobaczymy co z tego będzie.

Początki są trudne. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek się urodził. Najtrudniej dorastać w całkowitej alienacji, o czym również wiedzą ci, którzy tego próbowali. A jest to niełatwe, ponieważ zawsze pojawi się ktoś, kto musi wsadzić swoje trzy grosze do wychowania. I nie ważne, czy ten ktoś właśnie przeczytał jakąś mądrą książkę dla początkujących rodziców, czy dyktują mu to jego samolubne geny. Ważne jest to, że gdy jakaś dojrzała (lub wciąż jeszcze doglądająca) istota spotyka niedojrzałą, to zaczyna się odwieczny proces prostowania, czyli upychania w formy odlane z tworzywa twardszego od adamantium - tradycji. Taki Mowgli, wydawać by się mogło - niewinne dziecko, kwintesencja naturalnej moralności z pięknych snów Rousseau. A co się okazuje? Od najwcześniejszego dzieciństwa poddawany bezlitosnej indoktrynacji w wilczym stadzie, w wieku zaledwie 25 lat wyjeżdża do Amsterdamu i walczy o spadek po Romulusie, by zafundować niedźwiedziowi Baloo dostęp do szerokopasmowego Internetu - patrz osobny artykuł w Gazecie Wyborczej: "Wszystkie drogi prowadzą do dżungli".

Przykłady można mnożyć w nieskończoność, co chętnie bym zrobił, gdyby moi czytelnicy mogli mi poświęcić nieskończenie wiele czasu (A czego pewnie nie zrobią, ofiary popkultury i wiecznego pośpiechu...). Ale weźmy takiego Małego Księcia (smocze języki znowu zaczną mi coś insynuować, że coś zbyt często go biorę - ale kto by się słuchał smoczych języków. Może oprócz Theodena.) W każdym razie, ów książę, ogłupiony przez Różę, wylatuje w kosmos, bo zaczyna go wkurzać nawet jego stary kumpel - Baobab (w niezwykle rozwlekły sposób relację Księcia z Baobabem przedstawił Aronofsky w The Fountain. Co ciekawe, według Aronofsky'ego tylko joga powstrzymywała księcia przed szaleństwem, podczas jego skądinąd fascynującej misji by jako pierwszy człowiek w dziejach postawić stopę na słońcu - jedyny i ostatni kosmonauta, który zdobył słońce nie tylko legalnie ale i w pojedynkę).

Ale kończąc mnożenie przykładów. Samotny góral wylegujący się na hali osaczony przez zdeprawowane owce oraz najdramatyczniejsze przypadki dzieci, które w ciągu pięciu lat jezuici zamieniali w ludzi dają ponury obraz rzeczywistości. I chociaż moje skojarzenie może wydać wam się teraz luźne i całkowicie wydumane, to najtrudniej dojrzewają własne przemyślenia, a szczególnie te zamknięte w dziennikowych szufladach. Bez kontaktu z drugim, bez buberowskiej zasady dialogicznej, bez ja i ty, po prostu nic się nie dzieje. Totalna stagnacja i skostnienie. I właśnie dlatego, bogaty w nowe doświadczenia zdobyte w trakcie szturmu na plażę Omaha podczas zarwanej nocy przy Medal of honor, postanowiłem wyskoczyć ze słoika z formaliną i zamienić gorzkie żale na prywatnej stronie Worda, jarzącej się na ekranie monitora niczym elektroniczna ściana płaczu (czemu nikt mnie nie czyta, czemu? O Boże!) na internetowy blog. I jestem dziś pewien dwóch spraw. Po pierwsze, wojna to długie okresy nudy poszatkowane krótkimi chwilami strachu (chyba, że mamy szczęście i trafiamy od razu do Normandii, wtedy zawsze coś się dzieje) oraz nic tak nie pobudza do myślenia jak durne komentarze internautów. Tak więc śmiało.