poniedziałek, 9 lipca 2012

Pewnego razu w Westeros

Upał. Lato jak co, no jak piekarnik rozgrzewa powietrze i torturuje grubasów (czyżby chudzielcze uprzedzenia?), a niskie lub wysokie prądy atmosferyczne (no idea what I'm doing) elektryzują okolicę. No i co się dzieje, no błyska się i grzmi dudniącym echem burza, wyją samochody, drżą szyby w oknach, drżą biedne psy. Mój pies drży. Drży, sapie, ślini się, śmierdzi tchórzem i robi wielkie oczy. No po prostu boi się. Tchórz. A ja nic. Znaczy, nie boję się w środku, w mieszkaniu rozświetlanym promieniami atmosferycznej furii zachowuję zimną, chociaż stopniowo podgrzewaną krew. Ale jak mnie złapie burza na zewnątrz, wśród przestrzeni otwartych, obwieszonego metalem i elektroniką, to mam ochotę rzucić się przed siebie w panicznej ucieczce krzycząc jak mała dziewczynka. Że szanse na trafienie małe? No właśnie. Podczas burzy coś tak zwykle czuję, że mam fart. No i po prostu boję się, że mogę wygrać. To nie brak odwagi więc. To skromność.

Burza. Kiedyś zsynchronizowałem się z tym zjawiskiem podczas zwiedzania doliny pięciu stawów. Ponoć w górach prawdopodobieństwo trafienia wzrasta, a że wtedy się wywinąłem, to no, kto wie, oglądaliście chyba Final destination...  Tak czy siak, być może mnie przegrzało, ale sami przyznacie, że zakrawa to niemal na ironię losu, że ostatnio mam pod dostatkiem piorunów, podczas gdy najbliższa okolica wciąż cierpi na totalny i chroniczny brak trąb powietrznych. Jakiś czas temu widziałem nawet spalający się w atmosferze meteor (mam nadzieję, że meteor, a nie trafioną piorunem przypadkową jaskółkę, tę siostrę burzy i podniebny sztylet, nurkującą bezwładnie z rozżarzonymi elektrycznie piórkami), natomiast przeżycie (no, nie będę taki pazerny z tym przeżywaniem) rozszalałego tornada pozostaje doświadczeniem wciąż dziewiczym i odległym. Niezaspokojonym. Ech, trąbo powietrzna...

No więc upał, burza, pies śmierdzi tchórzem, a ja co, a ja w Westeros. Nadciąga zima? Bitch, please. W takie dni wierzę w globalne ocieplenie. Wierzę w UFO. W zombie. Nawet w angielską królową, ale nie w skutą lodami (mmm, lody...) północ. Fuck it. W lipcu wracam na Diunę. Wyobrażam sobie samego siebie jak wciągam specjał (mam nadzieję, że nie wcisnęli mi znowu LSD, chociaż efekt byłby podobny), zakrzywiam czasoprzestrzeń z cichym lub głośnym iiiikkkk, zaczynam rozumieć naturę Absolutu, łączę się z czymś tam czy coś... no i co się wtedy dzieje? No właśnie, efekty uboczne zażywania specjału. Znów budzę się za Murem, a snarki i grumpkiny wychodzą z bajek opowiadanych przez stare nianie, coraz bardziej realne i nagle coraz mniej jest mi do śmiechu. Tylko pieśń lodu i ognia...

Nie mam pojęcia, czemu mój pies boi się burzy. No ale kto by tam przypisywał stany mentalne zwierzętom? On się więc nie boi. On - biologiczny mechanizm - reaguje. Na bodźce czy coś. Tak, tak, wiem, wiem - kogo chcę oszukać. Sam na codzień zajmuję się przetwórstwem koncepcyjnym, doszukując się w zachowaniu psa (still no idea what I'm doing) relacji semantycznych. Czy czegoś. Jeść. Siku. Poczochrać za uchem. Czy on myśli? Dokąd płynie, kiedy w snach odchodzi stąd (no i o czym szczeka, ale to usłyszy nawet Urszula)? Może gdybym się chwilę zastanowił, może wtedy, jakiś pomysł, jakiś... Upał. Żar. Nawet komp rzęzi pod obudową. Rozebrać go, rozebrać? Ciiii... Już niedługo. Wkrótce. Na południu powiadają, że wróciły smoki.