wtorek, 25 listopada 2014

Imperator fabularny

     Kościół, czyj Kościół, niech będzie, że Imperatora, zrzeszał niezbyt liczne grono fanatyków informacji pozafabularnych. O co w tym chodzi i jak to możliwe, to dosyć, dosyć, dosyć skomplikowane. Chociaż nigdy mnie nie zapraszano na spotkania tych szaleńców, to starałem się żadnego nie przegapić. Miałem nawet ulubione miejsce, z którego, przyczajony, napinałem błony bębenkowe próbując uszczknąć coś z przypadkowych prób wyjścia poza narrację. Te rzadkie momenty wytrącały mnie jednak z uśpionej obserwacji w świadomy nagle nurt zdarzeń, w którym od początku wszystko się ze sobą wiązało, bo ulica skręcała łagodnym łukiem w kierunku rzeki, nad którą ciężko rozpłaszczył się most i dopiero dalej, wśród drzew i chodników, zza pękniętej ściany widziałem Johna, który przechadzał się między przyjaciółmi, jakby spacerował po linie zawieszonej nad zdrowym rozsądkiem.
     John pił herbatę, palił papierosa i strasznie cmokał, podczas gdy Steve, Sue i Mary dopiero szukali dla siebie zajęcia.
    - Cmok! - John zainaugurował pierwszą scenę, a reszta poszła siłą logicznych konsekwencji lub inercjalnych skojarzeń. – Czy widzicie jak składam usta w dzióbek? - zapytał. - Umówmy się, że od teraz dzióbek oznacza, że mówię różne ważne rzeczy, cmok, poważnie. Marks, cmok. Za mało się dzisiaj mówi o Marksie. 
    Steve kręcił niezadowolony głową, ale to mu jakoś nie mogło wystarczyć, więc zaprzągł do kręcenia także rękę.
     - Daj spokój, John - przestał kręcić głową i już tylko ręka rysowała w powietrzu niewidzialną spiralę. - Przecież dzióbek zawsze oznaczał ważne rzeczy, a mlaskanie jest za każdym razem poważne - wziął głęboki wdech. - Spójrzcie lepiej na to... – Wymachując ręką skupiał na sobie uwagę zebranych. – Od dzisiaj wyrażam irytację wyłącznie w ten sposób! Machu, machu i kręcenie! Kręcę na Marksa i socjalizm! 
   Mary była krótkowidzem, lecz nikt nie potrafił jej zmusić do noszenia okularów. Chcąc ocenić memetyczny wynalazek Steve’a podeszła zbyt blisko kręcącej się dłoni i - pac! - odleciała do tyłu trzymając się za twarz.
    - Mój nos! – skarżyła się, ale Steve, niezrażony ciosem, rozkręcał swój gest coraz szybciej, coraz bardziej zirytowany próżnością Mary oraz tendencją do wygłaszania oczywistości typu:
    - Twój nos - przyznała Sue, głaszcząc Mary po wystających łopatkach, między którymi ktoś (pewnie Steve) rozpiął nieprzyzwoity transparent. – Twój nos do końca życia na tej nieszczęsnej planecie, na której błąkamy się bez celu jak te ryby, co to wyszły z oceanu do dżungli miliardy lat temu...
    - Jak bez celu, skoro do dżungli? - irytował się Steve. - Od słuchania tych głupot boli mnie już ręka. John, czy wiesz coś nowego o Imperatorze?
     John siedząc na kanapie z ironicznym uśmiechem gasił papierosa, poprawiał kołnierzyk i zawiązywał sznurowadło. Nigdy nie potrafił wykonać żadnej z tych czynności porządnie, więc zawsze chodził w źle ułożonej koszuli, wciąż potykał się o swoje sznurowadła i nieustannie wzniecał pożary. Słysząc pytanie Steve'a uniósł nonszalancko brwi:
   - Cmok?
   - Cmok? - rozkręcona irytacja Steve'a zaczynała grozić przeciągiem. - Z takim cmokaniem to...
   - Bo nie możesz tak po prostu, John - wtrąciła się Sue. – Nie możesz tak cmokać bezkarnie, kiedy cała moralność, etyka...
    - Etyka? – John aż zakaszlał, zdumiony. - Chcesz mi mówić o etyce cmokania?
    Jego zdaniem sarkazm niszczył każdy argument, wiec:
     - Mlask, a co z etyką mlaskania? 
    - Ja wyjaśnię – zgłosiła się Mary, mówiąc przez nos. – Bo widzisz, John, możesz rozpowiadać wokół, że Sue jest kretynką, ponieważ pisze wiersze...
     - Żeby tylko...
    - Ale ty tak naprawdę kochasz poezję i nic z tym nie zrobisz. Nie możesz mieć etyki przekonań, jeśli nie jesteś za swoje myśli odpowiedzialny. Ale etyka cmoknięć... - Mary złożyła dłonie jak do modlitwy i przez moment czułem, że zwraca się tylko do mnie. - To etyka założeń. A założenia jak cmoknięcia można przyjmować zupełnie na chłodno i sprawdzać co z nich wynika, co z nich wyniknie w jednym miejscu, a co w innym... - Puściła oko. Do kogo? Pewnie do Steve'a, bo zaraz: - Steve wie. Steve wie, że nie należy do założeń mieszać emocji ani życia, i chociaż kiedyś miałam z tym problem, to teraz lepiej to rozumiem.
     - Tak - przyznał Steve. - Mary ma rację i to nie tylko dlatego, że referuje moje poglądy.
    Steve złożył wstrzymane w bezpłodnych cyklach dłonie wzdłuż ciała i zamknął oczy i nagle dla wszystkich stało się jasne, że nie opracował jeszcze nietrywialnego sposobu sygnalizowania głębokich przemyśleń.
    - Kończąc lub zaczynając cmokiem, dzióbkiem czy mlasknięciem... - zaczął ostrożnie, z wysiłkiem, ale po chwili jakby coś w niego wstąpiło, bo uniósł się o kilka centymetrów ponad podłogę i dryfując leniwie wzdłuż wzorzystych linii na dywanie, kontynuował natchnionym głosem: - Kończąc w ten sposób jesteś odpowiedzialny za konsekwencje wygłaszanych twierdzeń, podejmowanych kroków, akcji, a więc za wszelkie inicjatywy przypieczętowane aprobującym ciamkaniem... - zrobił krótką pauzę, by zmierzyć głębię wywołanej ciszy (była niemal doskonała). - Co jednak ważne - podźwignął urwaną myśl. - Co jest istotne, co jest nieuniknione, niezbędne, niemożliwe do zakwestionowania, to...
   Steve otworzył oczy, wylądował miękko na ziemi i rozejrzał się po twarzach współwyznawców. Wiedział, że są w jego mocy, elastyczni, gotowi, w napięciu gotowi, wchłaniający, ale coraz mniej jakby, bo coś uciekło, wymknęło się i rozmyło, słowa rozbiegły się, sturlały z języka, zawisły na wargach, a on nie mógł ich zlizać, odgryźć, wypluć, koszmar, koszmar, co się dzieje, może chociaż puenta jakaś, ratunek: - Bądź bardziej ostrożny, John, i staraj się nam nie wmawiać, że, że pozwolę sobie wrócić do naszej ostatniej rozmowy, że co jeśli... - jakieś szmery w tle, zniecierpliwione szurania. - Co jeśli de facto, de facto - nawet łacina nie chciała mu pomóc! - Jeśli de facto Imperator istnieje (och!), że co jeśli Sue ci pozwoli...
    - Istnienie Imperatora jest niemal pewne - żachnął się John, zupełnie już odczarowany.
    - Każde założenie obciąża cię moralnie - dokończył Steve, zasapany i zmęczony.
    - To nie jest założenie.
   John wstał z kanapy, zrobił kilka kroków w moim kierunku, ale chyba mnie nie zauważył, bo za chwilę wrócił na miejsce. Zaczynałem dostrzegać coś automatycznego w jego zachowaniu, coś nieznośne sztucznego i może gdyby ta sztuczność była trochę bardziej naturalna, gdyby mi nie przypominała czegoś innego...
    - No, chyba że tak czujesz po prostu - wtrąciła Mary, trochę zawiedziona, że temat Imperatora nie chwycił, trochę nawet bardziej zawiedziona wypompowaniem się Steve'a. - Intuicyjnie czy coś. Wtedy spoko, twoja sprawa, nikogo to nie obchodzi. Niemniej wybieraj założenia raczej pod kątem efektu, a nie osobistych preferencji.
    John zbladł. Wiedziałem, że jako jedyny w całej grupie cenił logikę, stąd imputowanie mu ciągot do emocjonalnych intuicji uważał za obraźliwe. Do tej pory wydawało mu się także, że wystarczy dobrze uzasadnić swoje przekonanie, że wystarczy pilnować reguł gry, a teraz się okazuje, że to kwestia konsekwencji, że to arbitralny utylitaryzm.
     Ale nawet gdyby przyjąć - zastanawiał się - że Imperator jest wymyślony, albo nie, że to ja raczej, ja lub on...
     - Ależ tak! – Wykrzyknął. - Oczywiście!
     I zaraz, dosyć histerycznie:
     - Ależ nie! To absurdalne!
    Ojej, pomyślałem, a spojrzenia grupy świdrowały twarz Johna, z której żółtą kaskadą niczym stara tapeta odklejała się maska racjonalisty, odsłaniając splątane kable i koła zębate, przekaźniki i tranzystory. John próbował jeszcze zbierać z podłogi skurczone resztki swojej tożsamości, jednak było już za późno. Był robotem. (głupie, co?)
    - Wszyscy jesteśmy tacy sami! - Wybuchnął, ale nie dosłownie, że eksplodował, po prostu się rozpłakał sypiąc wokół fontanną iskier.
    - Nie... - podpowiadałem mu. -  To wy jesteście tacy sami, a ja jestem inny! Ja, ja, czyli John, jestem spójny z historią!
    - John... - Zaczęła Sue, lecz nie potrafiła powiedzieć nic więcej zaskoczona faktem, że okazał się taką wrażliwą maszyną.
    - Robot, nie robot, John się rozpłakał więc przegrywa dyskusję - zadecydował Steve. - Już dawno podejrzewałem, że to cyborg.
    - Jak już, to android - prychnął robo-John. Jedną ręką klepał rozżarzoną iskrami kanapę. - Przez wasze manipulacje znowu coś podpaliłem.
   - Myślałam, że roboty kierują się zasadami - wzdychała Sue.  - Że chociaż są pełne idealizmu i algorytmów, to się nie będą wykręcać programem...
      Sue jako jedyna - oprócz Johna - mierzyła się z myślą, że elektroniczny John nie pasuje do tego miejsca, świata i całej reszty, i nawet obwiniała za te zmiany Imperatora. Nie miało to dla niej większego sensu - Sue nie była zbyt bystra - ale coś tak jednak czułem, że może mieć rację.
    - Kieruję się czym chcę - stwierdził John, uśmiechnął się mechanicznie i przełykając nadmiarowe bity powiedział:
    -  Wiem coś nowego o Imperatorze.
    Wreszcie! - ucieszyłem się, ale zaraz inna myśl - szalony uparciuch! - jakby coś mi się przypomniało. John zdawał się wiedzieć coś nowego o Imperatorze, więc wszyscy przylgnęli do niego w łapczywym oczekiwaniu na oświecenie. Zaczął padać deszcz, nadciągała burza oraz zbliżał się koniec świata (nieco dziwne). Ulice opustoszały i tylko wiatr znad rzeki przyklejał do mnie wilgotne liście. Zastanawiałem się, czy to życzliwość ze strony natury, że mnie tak zabezpiecza przed wodą i chłodem, dodatkowy afront czy jednak nic nieznaczący przypadek, ale postanowiłem żywić przekonanie - postanowiłem, ponieważ potrafię z łatwością zmieniać przekonania oraz karmić je dowolną treścią - że to był miły gest.
    John cmoknął i powiedział coś, czego przez szum deszczu nie usłyszałem, a musiało to być absolutną prawdą, bo:
    - Imperator? – przestraszył się Steve. – Imperator nas podsłuchuje? 
    Byłem już nieźle przemoczony, ale nie mogłem przestać podsłuchiwać. 
    - I podgląda… - wyszeptała przez spuchnięty nos Mary, ale nie mogłem przestać podglądać. 
   Sue wodziła po pokoju niewidzącym spojrzeniem, ale nie mogłem przestać kazać jej tego robić, nie mogłem lub tylko nie chciałem sprawić, by skupiła wzrok na czymś konkretnym.
    - Imperator, ale nie Darth Vader, nie Palpatine, zupełnie nie jak w "Star Treku"… - powtarzała bezmyślnie te wszystkie głupoty, które przychodziły mi do głowy.
    - Zupełnie nie jak w "Gwiezdnych wojnach" – poprawiła ją Mary, żeby było jasne, że robię to specjalnie. 
    - Nieważne – Steve zakręcił ręką. Zaimponowało mi, że się tak pilnuje i przykłada do nowego gestu, ale tak naprawdę wiedziałem, że zawdzięczam to wyłącznie sobie.
    - Nieważne - powtórzył. - Nieważne, nieważne!
   - Imperator! Widzę go przez dziurę w ścianie! - John wskazał na mnie palcem i coś w jego wnętrzu zaświeciło elektrycznie, ostrzegawczo. – A myślałem, cmok, że to jego portret, cmok, a to przez cały czas był on!
    - Nie podoba mi się to zsynchronizowanie i im dłużej o tym gadamy, tym mniej ma to sensu - stwierdziła Mary, a jej dalsza obecność powoli przestawała być uzasadniona.
   - Może by tak zacząć jeszcze raz? - spytałem poprzez Sue i wiem, że będąc na ich miejscu zaakceptowałbym ten pomysł.
    - Tylko tym razem zostaw mniej wskazówek,  potworze.
  Kto to powiedział? Nie ważne. Pewnie ja. Przecież od początku chodziło o mnie. Po chwili John przechadzał się między przyjaciółmi jakby spacerował po linie zawieszonej nad ludową psychologią.
    John pił herbatę, palił papierosa, ale, ale, ale nie wydawał żadnych dziwnych odgłosów, podczas gdy Steve, Sue i Mary obijali się bezmyślnie o ściany i o siebie nawzajem. 
   - Hej! - John zainaugurował drugą (trzecią, czwartą?) wersję pierwszej sceny, w której bohaterowie próbują uświadomić sobie naturę narratora, ale może tym razem - dla ich własnego dobra - dojdą do wniosku, że to strata czasu i pójdziemy dalej.
– Czy widzicie jak nie robię nic dziwnego z ustami? - zapytał John. - Umówmy się, że od teraz moja niemrawość mimiczna oznacza, że mówię różne ważne rzeczy, poważnie. Marks. Za mało się dzisiaj mówi o Marksie.
    Steve zagulgotał jak indyk i przyznał mu rację.