poniedziałek, 22 lutego 2010

Kwestionariusz przekonań

Victor Stenger, broniąc nauki przed zarzutem występującej w niej „wiary” napisał, że nauka nie czyni żadnych założeń o „racjonalności" rzeczywistego świata. Nauka traktuje świat jako zastany i bada go stosując racjonalne, czyli w tym wypadku - skuteczne, metody zdobywania danych i ich analizy, czyli trzyma się pewnych reguł, żeby zapewnić, iż dane są tak wolne od błędu jak to możliwe oraz sprawdza logikę modeli, żeby się upewnić, iż są wewnętrznie spójne. Jedyną alternatywą, zdaniem Stengera, jest irracjonalność (nieskuteczność) - pełne błędów dane oraz wewnętrznie sprzeczne modele.

Z takiego rozumowania można wysnuć filozoficzną tezę, że to, iż nauka jest skuteczna, nie implikuje wcale wniosku, że jej wyniki są prawdziwe. Stenger to zaznaczył: naukowiec nie pyta o racjonalność świata, po prostu go bada i stosując indukcję, tworzy ogólne teorie. Ale za każdym razem, gdy przychodzi nam rozstrzygnąć, czy nauka mówi prawdę, nie możemy tego osiągnąć na gruncie nauki, ponieważ, jak sam przyznał to Stanger, nauka nie wartościuje. A więc zawsze, gdy porównujmy prawdę nauki czy religii, musimy wyjść poza naukę, w rejony "mityczne", w rejony w których, jak pisał Kołakowski w Obecności mitu, wierzymy w "Rozum". I to jest ta subtelna wiara, która nie obchodzi nikogo, oprócz samych filozofów.

Wiarą naukową, w wydaniu mniej subtelnym, niemal topornym, jest moim zdaniem naturalizm metafizyczny, który ma ambicję orzekać o istnieniu/nieistnieniu w miejscach, do których nauka nie sięga narzędziami. Naturalizm metodologiczny jako paradygmat uprawiania nauki póki co się sprawdza, ale paradygmaty się zmieniają - świadczy o tym historia. Ktoś, kto wybiega deklaracjami dalej, niż pozwalają mu na to dowody, opiera się jedynie na wierze, zaufaniu do autorytetu nauki. Richard Dawkins powiedział kiedyś, że Boga nie ma na 99%. Jak on to wyliczył? Krótki wywiad, gdy się z tego tłumaczy, około 2:40:



Uczciwy naukowiec nie może sobie pozwalać na „pobożne życzenia”.

Podczas mozolnych dyskusji na temat "co było przed Wielkim Wybuchem" miotają mną ambiwalentne uczucia. W końcu można się przecież zgodzić, przy odrobinie wysiłku, że alternatywna wizja pochodzenia wszechświata proponowana przez kreacjonistów jest do pomyślenia, a przynajmniej możliwa do wyobrażenia. Z grubsza wyglądałoby to tak, że Bóg stworzył świat w 6 dni, podrzucił kości dinozaurów (ewentualnie dinozaury wciąż żyją np w Afryce), zesłał Potop, który uformował warstwy skalne bezczelnie sugerujące starszy wiek Ziemi itd. W sumie, nic się nie zmienia (świat wygląda tak samo, jednak jego geneza w naszej świadomości uległa radykalnej modyfikacji), ale zarazem zmienia się wiele - bezsensowne (bo zarażone iluzją starości) staje się badanie wszechświata, ale z drugiej strony ludzie zyskują więcej na czasu na oddawanie czci Stwórcy.

Odstawmy na bok dowody ewolucji oraz wieku Ziemi i na potrzeby eksperymentu uznajmy, że skoro techniki datowania mogą być zawodne, to mogą też się zupełnie mylić, a wątpliwości związane ze skamielinami mającymi stanowić słynne "stany pośrednie" wykluczają ich znaczenie. Proszę o akt sceptycyzmu!

Czy w tym kontekście, wybór takiej a nie innej genezy wszechświata może być skutkiem nie tyle wiedzy/braku wiedzy ale raczej charakteru albo emocji? Czemu życie w świecie ze świadomością, że został on w pełni stworzony w 6 dni mogłoby być psychicznie niekomfortowe z jednej strony, albo oczekiwane z drugiej? Czy motywów działania zwolenników ewolucji/kreacji można by było poszukiwać w psychologii raczej, skoro zarówno jedni jak i drudzy opierają swoje stanowisko na "wynikach i interpretacjach badań", do których najczęściej nie mają bezpośredniego dostępu. Innymi słowy, czy bycie racjonalistą/irracjonalistą ma niewiele wspólnego z rozumem?

Współczesny filozof, Alvin Plantinga, zaatakował naukę u jej podstaw ogłaszając swój słynny "ewolucjonistyczny argument przeciwko naturalizmowi". Wychodzi on od fundamentalnej przesłanki ewolucjonizmu: mózg człowieka wykształcił się, aby zapewnić skuteczność w działaniu. W teorii ewolucji wszelkie zjawiska czy cechy organizmu interpretuje się jako wzmacniające szanse na przetrwanie. Wydaje się, że ludzki mózg również wpisuje się pod takie spojrzenie na ewolucję: jest złożony, bo taką złożoność wymogły na nim warunki, w jakich przyszło żyć praludziom. Z tego powodu Plantinga uważa, że naturalistyczne spojrzenie na naukę jest niefortunne, gdyż nic nam nie mówi o prawdziwości posiadanych przez ludzi przekonań - wszak można być skutecznym, będąc jednocześnie w błędzie. Dlatego prawdziwościowe, w metafizycznym sensie, roszczenia naturalizmu/ewolucjonizmu stoją na glinianych nogach, natomiast teiści, zakładając istnienie Boga, mają lepiej uzasadnione przekonania. Zdaniem Plantingi, Bóg, objawiając ludziom swój plan, wyposażył ich w sposób zdobywania prawdziwych przekonań o świecie (oraz o boskim planie, oczywiście). Plantinga uważa, że jeżeli przekonania chrześcijańskie są prawdziwe, wtedy istnieje prawdopodobieństwo, że procesy produkujące te przekonania są wiarygodne.

Mnie osobiście to nie przekonuje. Bóg, w rozumowaniu, jakie proponuje Plantinga, pojawia się ex machina, jak królik z kapelusza. Perspektywa poznawcza naturalisty czy teisty wydaje się jednak podobna. Obie strategie zakładają optymistyczny obraz świata, w którym ludzie są ukonstytuowani tak, aby ich dążenia poznawcze prowadziły do prawdy. Być może nigdy nie dowiemy się jaka jest PRAWDA, nie zmienia to natomiast faktu, że takie rozważania pełnią istotną funkcję w procesie rozwoju człowieka. Oglądając się wstecz na historię nauki można dostrzec, jak wielki postęp dokonał się dzięki temu, że badacze zmieniali perspektywę patrzenia na niektóre zagadnienia. To właśnie istota rewolucji naukowych. Być może istnieją inne perspektywy badawcze, których sobie jeszcze nie uświadamiamy. Z tego względu nie warto do końca zdawać się na ustalone schematy tylko dlatego, że narzucane są one szantażem pozornej "racjonalności".