sobota, 31 lipca 2010

A po apokalipsie

Dzień 1

Czy faktycznie nikt się tego nie spodziewał? Gdy sięgam pamięcią do wydarzeń z tamtych dni, widzę twarz mojej sąsiadki. Pani w średnim wieku szczycąca się swoim szlacheckim rodowodem, wciąż pielęgnująca rodzinne tradycje pomimo uciążliwej samotności, na jaką skazało ją życie na stare lata. Skarbnica dobrych rad i towarzyskiej etykiety. Mieszkaliśmy w tej samej klatce, oboje sami, więc pani Zofia zawsze czuła się w obowiązku pouczyć młodego lokatora zza ściany obok. Nie była zrzędliwa ani natrętna. Była wyniosła, może nawet odrobinę pogardliwa, ale miałem wrażenie, że traktuje mnie jak swojego syna, jak dziecko, którego nigdy nie mogła mieć. I to było miłe.

Natknąłem się na nią tamtego niesamowitego dnia, wybiegając jak większość mieszkańców przed blok, na boisko. Dystyngowana pani, zawsze w nienagannym stroju i stosownym makijażu, tym razem wyszła z domu całkowicie zapominając o swojej zwyczajowej estetyce. Pozbawiona kosmetycznej bariery i odzieżowej zasłony promieniowała bezlitosnym starczym strachem i bezradnością. Zebrani na ulicach ludzie wpatrywali się intensywnie w burzowe chmury. Przed chwilą skończył padać deszcz. Pani Zofia jako jedyna spoglądała na rozmiękczoną ziemię między stopami jej eleganckich butów. Wiatr rozwiewał jej srebrne włosy (pani Zofia nigdy ich nie farbowała) i odsłaniał poły płaszcza, ukazując szarą bieliznę. Podszedłem do niej. Chciałem dopiąć guziki przy jej okryciu, ale przerwała moje czynności machnięciem ręki. "Przeziębi się pani", wyszeptałem. Uniosła wzrok, a ja ujrzałem w jej wściekle niebieskich oczach bezgraniczne przerażenie. Drżała. Nie z zimna, i bynajmniej nie z oczekiwania na to, co miało za chwilę nastąpić. Zapytałem ją, dlaczego się nie cieszy, a ona wypowiedziała wtedy słowa, które nawet dziś, wiele lat po tym co się stało, przejmują mnie grozą: „Człowiek woli wierzyć w kłamstwo. Prawda odbierze nam człowieczeństwo, Piotrze.” Teraz wiem, że miała rację. Przyznaję to z pełną świadomością konsekwencji. Prawda zabiła nasze umysły.

To, co wydarzyło się potem, wydaje się czystym szaleństwem. Krzyki umierających i obraz tamtej masakry prześladują mnie w każdy samotny wieczór. Koszmarne myśli, w których raz po raz, klatka po klatce, wciąż przeżywam moją własną śmierć i zmartwychwstanie. Wspomnienia jak sztylety anonimowych oprawców zadających zabójcze ciosy z zaskoczenia w mrocznych zaułkach wyobraźni.

Dołączam tytuły nagłówków wybranych gazet z dzisiejszego dnia:

Gazeta Wyborcza: „To jest TEN dzień.”
Dziennik: „Ulice spłynęły krwią. Lustracja ludzkości”
Nasz Dziennik: „Bóg jest wielki”
Super Express: „Bóg się obudził i pyta, która godzina”
Fakt: „Jezus był tajnym współpracownikiem SB”

Z orędzia Boga do ludzkości:
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.

Dzień 2

Męczą mnie sny. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu kontakt z zaświatami wywoływał u mnie dreszcz podniecenia i fascynacji. Można powiedzieć, że jestem na nogach przez całą dobę. W dzień rozmawiam z ludźmi, a nocą ze zmarłymi. Granice zostały przekroczone. Żadnych barier. Babcie i ciotki mogą cię teraz obserwować przez cały boży dzień, i wiecie co? Robią to bardzo chętnie. Wydaje mi się, że jeszcze większą przyjemność sprawia im dzielenie się swoimi spostrzeżeniami z nieodłącznym komentarzem: „Piotrze, powinieneś sobie w końcu znaleźć jakąś porządną dziewczynę!”, „Popatrz na siebie, chudy jak szczapa!”. A dziś wieczorem… naprawdę, szkoda słów. Ciotki dostały metafizycznej histerii! W Niebie wieści rozchodzą się szybciej, niż zdążysz powiedzieć „Świadek Jehowy”. Czy święty Tomasz z Akwinu miał rację? Teraz mamy okazję to porównać, ale definitywnie skończyły się już czasy jego autorytetu w sprawie odkrywania boskich tajemnic. Gdy nastąpił TEN dzień, wszystko uległo zmianie. Ciągle nie jestem przekonany, czy na lepsze, czy jednak na gorsze, i właśnie to moje niezdecydowanie tak denerwuje moich zmarłych krewniaków. Bo czyż spełnienie modlitw nie powinno być bardziej… szczęśliwe? Nie czuję się szczęśliwy. U schyłku historii doczekaliśmy się państwa teokratycznego. Kto by przypuszczał, że z epoki triumfującego racjonalizmu tak gwałtownie przeskoczymy w skrajny mistycyzm?

Tak jak myślałem, moja ostatnia wypowiedź przysporzyła mi nie lada kłopotów. Następnego dnia Anioł osobiście dostarczył mi wezwanie do Najwyższego wyskakując jak królik z cylindra iluzjonisty. Gorejący kwiat paproci w doniczce na parapecie. Takie czasy.

Rozmowa z Bogiem - uwierzylibyście w coś takiego? Co za ironia losu, że tym razem to ON chciał mi coś powiedzieć. Biuro Stwórcy nie mieściło się jednak w kościele, jak logicznie można było założyć, lecz zaledwie dwa budynki dalej, w mieszkaniu na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku. Przez całą drogę układałem sobie mowę, i mimo mojej niezachwianej pewności, co do słuszności mego postępowania, nieznośny ucisk żołądka jednoznacznie informował, że mam niesamowitą tremę. Szybko dotarłem na miejsce. Blok niedawno ocieplony i odmalowany w zielono czerwone kwadraty. Nie było domofonu. W środku też mnie nic nie zaskoczyło. Zwykła klatka schodowa, połowa ściany na żółto, połowa na biało, metalowa balustrada. Wchodzę powoli na górę. Na każdym piętrze były dwa mieszkania, minąłem parter, pierwsze, na drugim tabliczka na drzwiach informowała, że mieszkali tu jacyś W. C. Malinowscy. Ciekawe czy przyszło im kiedykolwiek do głowy, ze mieszkając pod Bogiem, są jakby metaforą piekła? Zastanowiło mnie również, czego w takim razie metaforą mogliby być państwo mieszkający na czwartym piętrze? Boję się zgadywać. Trzecie piętro. Zwykłe białe drzwi, na górze przyklejona plastikowa siódemka, niżej mosiężna tabliczka, na której wyryto (wypalono?) jedno słowo: Bóg. Nie było judasza.

Wchodzę do środka. Przeciętne, dwupokojowe mieszkanie. Naprzeciwko drzwi wejściowych łazienko-toaleta (tak nazywam ten okrutny twór, gdzie sedes zostaje umieszczony obok wanny). Po lewej stronie holu dwa wejścia, do małego pokoju i obok do kuchni. Z prawej strony, za szafką na buty znajdowały się podwójne drzwi. Wydruk z komputera przyklejony do prawego skrzydła boskich wrót, jak w biurze pośrednictwa pracy tymczasowej, skonstatowałem, głosił: „Gabinet Boga, czynny całą dobę”. Nacisnąłem klamkę.

Za biurkiem siedziała, jeżeli można użyć takiego zwrotu, gigantyczna paczka solonych orzeszków. Folia zaszeleściła głośno, gdy odwróciła się kodem kreskowym w moją stronę błyskając odbitymi refleksami słonecznych promieni. Miałem nieodparte wrażenie, że wpatruje się we mnie z intensywnością szaleńca, który zbyt wiele czasu spędził w odosobnieniu. Słyszałem jak z głuchym gruch, gruch, w jej wnętrzu przesypują się orzeszki wielkości piłeczki tenisowej.
Wściekła inteligencja solonych przekąsek, pomyślałem, i straciłem przytomność.

Chciałbym opisać tamtą rozmowę, ale po prostu nie potrafię. To tak, jak wypłynąć na powierzchnię w momencie, gdy myśleliście, że to już koniec. Uczucie, jakie ogarnia, gdy ktoś informuje was, że macie bliźniaczego brata, który żyje gdzieś tam, daleko i jest zupełnie taki sam jak wy. To bicie serca. To ciepło. To wrażenie, że jesteś we właściwym miejscu o właściwej porze.
Tamto wydarzenie zawierało w sobie wszystko to i nieskończenie więcej.

Ale nie umarłem.

Dzisiaj gościem Kuby Wojewódzkiego będzie Jezus Chrystus.

Dzień 3

Stan upojenia to zawsze tylko chwila. Połyskujący moment jak drobinka kwarcu w skale egzystencji. Doświadczamy czasem zdarzeń, kiedy myślimy: „Tak, to mnie zmieni. Od dziś będę już niewątpliwie innym człowiekiem.”. Utrata kogoś bliskiego czy cudem uniknięta śmierć własna. Stajemy przed faktem czegoś doniosłego, co powinno nas wzbogacić, natchnąć czy nawet ukierunkować naszą świadomość na całkiem nowe tory. I tak się zaiste dzieje! Ale tylko do pierwszego dusznego popołudnia w autobusie miejskim… Szara codzienność okazuje się bezlitosna za każdym razem, gdy mamy nadzieję na wewnętrzną rewolucję. O paradoksie! Niedojrzała bezradności! Wciąż nie wiem, kim jestem, ale wiem, że wcale nie jestem lepszy niż w rzeczywistości.

Spotkanie z Bogiem było cudowne tylko do następnego dnia, który zatruł wszystko zwykłością i powszedniością. Jakie to koszmarnie ludzkie! Człowiek jest nieskończony, ale jedynie w niezaspokojeniu. Jestem wszechświatem? Teraz to rozumiem lepiej. Być kosmosem to być szaloną, żarłoczną próżnią, nienasyconą pustką, przepaścią bez dna. Jestem tylko egzystencjalnym żołądkiem Homera Simpsona!

Najlepszym przykładem będzie reakcja ludzi na objawienie się Boga. Wiemy, dlaczego tak się stało. To TEN dzień, co w mniej enigmatycznym zwrocie oznacza po prostu Sąd Ostateczny.
Reakcja społeczeństwa - no cóż, socjologia jak zwykle górą. Jesteśmy potwornie przewidywalni. Na początku szok. Tak, szok jest zawsze. Niedowierzanie i strach. Oczywiste pytania ciskające się na usta: to w końcu która religia miała rację? Z perspektywy czasu - każda po trochu. Żadne zaskoczenie. A potem? Solidarność. Jesteśmy razem, trzymamy się za ręce śpiewając pieśń. Oto jest radości dzień… A jeszcze później? Przypominam sobie jedną z audycji w Radio Maryja. Jakaś mocno przejęta staruszka beształa biednego ojczulka, za bezwstydnego Anioła Stróża. Inna miała mocne podejrzenia, czy aby na pewno to wszystko nie jest jakimś wielkim niesmacznym żartem rodem z szatańskiego USA. Pewien rozsierdzony pan w zdenerwowaniu na wytknięte mu przez boskich pośredników grzeszki, które każde prawo już dawno uznałoby za przedawnione, wykrzyczał, że skoro Żydzi mogli sobie czekać na swojego Mesjasza, tak samo on woli poczekać jeszcze na innego boga.
Czasem zastanawiam się banalnie, dlaczego żyjemy. Wątpliwości będą kiedyś przyczyną naszej zguby. To pewne jak…