piątek, 3 stycznia 2014

Hobbit I: Recenzja fabularna

Rolę narratora przyjmuję z pewnym skrępowaniem. To boskie zajęcie, a ja jestem na to zbyt skromny. Bywam przekorny, przyznaję. Czasem skrycie, po cichu megalomański, no ale bez przesady. Z demiurgicznym zażenowaniem opowiadam banalną historię, a rzeczywistość wyłania się – wyłania, jakie to zaskakująco nieprzyzwoite słowo. 
I wtedy Arek - Arek, Marek, Henryk, nieważne kto, przecież to i tak tylko fantazja – powiedział, że kamienne giganty istnieją. I że legendy okazały się prawdziwe. Wstyd się przyznać, ale zadrżałem. Powiedział to z taką epicką zuchwałością, że aż przeszły mnie ciarki. Uniesiony triumfalnie kufel piwa w jego dłoni podkreślał i ustanawiał trop literacki, któremu uległem, zahipnotyzowany. W tym była taka symbolika. Taka jakaś. Ale Ryszard – pozbawiony metafizycznej wrażliwości – zaprotestował. Strasznie gwałtownie to zrobił:
- To cytat z filmu, a nie z książki, eee... 
Był ewidentnie wstawiony, ale miłość do Tolkiena przezwyciężyła alkohol. 
- Eee – jęczał. – Nie, nie. Nie, kurwa. O! 
Kurwa była zaskoczeniem. W naszym towarzystwie – a obracam się w towarzystwie na pewnym niemożliwym do zmierzenia poziomie (chociaż przyparty do muru powiedziałbym, że przynajmniej piętnastym) – panuje niepisana (do niedawna) umowa, zgodnie z którą wulgaryzmy służą podkreślaniu wyłącznie tych tez, które dotyczą spraw ostatecznych. Z oczywistych względów prowadzi to do licznych kontrowersji, zwłaszcza na tle religijnym. Z nieukrywaną naganą odebraliśmy więc kurwianie Ryśka przy Hobbicie, wszak naruszał właśnie swój skromny limit niecenzuralności, pozostały po ostatniej jego deklaracji, że Bóg istnieje i chuj. Wspaniałomyślnie uznaliśmy jednak alkohol za okoliczność łagodzącą, a muszę przyznać, że wzruszają mnie takie akty spontanicznej wspaniałomyślności. Moment.
Tak więc Arek, Marek lub Henryk – i jest to naprawdę jedna osoba, bez żadnych konotacji teologicznych – odstawił kufel z głuchym stuknięciem. Jestem wrażliwy na dźwięki i w ogóle muzykę, więc chcę dokładnie oddać nastrój chwili – rozległo się wyraźne "stuk" - po czym przybrał minę wyrażającą zdumienie. Ale takie nietypowe zdumienie, którego w pierwszej chwili nie mogłem wyraźnie odczytać. Zrobił o tak: a nie, głupim, nie da się przecież pokazać miny w tekście, ho ho, literackim. No trudno, inni – ja czyli, ale byłem zajęty rejestrowaniem wydarzeń, a że nic prawie mnie nie dziwi, to jakby mnie nie było. No ale Marzena! OK, Marzeny też nie było, ale gdyby była, powiedziałaby coś w stylu: 
- Ryszard, jesteś pijany. Idź do domu. 
Ale Ryszard nie poszedł do domu, bo nie było Marzeny – to nieskomplikowana sylogistyka, z której wynika, żeby lepiej nie zabierać Marzeny do kina. Bo gdyby wtedy przyszła, i gdyby kazała Ryszardowi zabrać dupę w troki, to nikt by nie usłyszał i nikt by się nie dowiedział, no nikt już nigdy, że – patrzcie, no po prostu patrzcie, jak to wtedy było: 
- Ja, Ryszard – zaczął Ryszard, który – i jest to jedna z wielu irytujących cech Ryszarda – miał on mianowicie niezdrową  (tak, niezdrową; to zostało stwierdzone u specjalisty) manię podkreślania, że nie jest kimś innym, tylko że jest właśnie sobą, Ryszardem. No i on wtedy:
– Ja się nie zgadzam – stwierdził całkowicie przytomnie.  – Kamienne olbrzymy, giganci czy co tam, to były przewidzenia i to jest nieprawda. I potrafię to udowodnić, ponieważ wiem, że mam rację. 
Dla Klaudii, która bez skrępowania podkochiwała się w Ryśku, cokolwiek wypadało z jego głowy, stawało się prawdą objawioną. Ale nie tylko to. Klaudia zrozumiała także, że nienawidzi Marzeny. Dla reszty było to zupełnie niezrozumiałe i tajemnicze – ta niespodziewana nienawiść do starej koleżanki. Chociaż Marzena została u siebie, wywodziła w swym mózgu Klaudia, to przecież w innym, zupełnie możliwym świecie, odprowadzała właśnie Ryszarda do domu. Dziwka, myślała Klaudia, marnując w ten sposób – tak, w naszym towarzystwie, najpierw dla jaj, ale teraz to już zupełnie na serio, potępiamy takie nieodpowiedzialne myślozbrodnie – wulgaryzm na sprawy całkowicie nieostateczne. Kobiety! Nie rozumiem ich fascynacji logiką modalną. A Rysiek kontynuował: 
- Wyobraźcie sobie, a przecież nawet nie musicie sobie tego wyobrażać, bo to jest fakt historyczny... Tolkien napisał Hobbita przed Władcą Pierścieni! 
Nie no, przepraszam, naprawdę, ale pomyślałem wtedy, że takie rzewne pierdolenie powinno być karalne. I wszyscy się zgodzili, że jest w tym coś ostatecznego, bo nikt nie miał do mnie pretensji, że tak sobie brzydko kontempluję. A każdy przecież wie, że Hobbit został napisany przed Władcą Pierścieni, powiem więcej, pojawił się przed wieloma innymi rzeczami, więc atakowanie nas takim ewidentnym faktem było ze strony Ryśka, no, co najmniej niegrzeczne. Postanowiłem interweniować: 
- Daj spokój, Rysiek. Powiedz lepiej coś oryginalnego. 
No i przez chwilę poczułem się jak Truman Capote. Capote wymyślił bowiem nowy gatunek literacki – powieść faktu. A to jest opowiadanie faktu i podobnie jak Capote jestem narratorem, który wpływa na bieg zdarzeń – na fakty! – aby podnieść atrakcyjność historii. Przyznaję – zrobiłem to z zimną krwią. A efekty były zdumiewające! Rysiek zaczął mówić do rzeczy: 
- Tolkien przy Hobbicie nie wiedział, że odkrył wielką historię; tak, wierzę w to, wierzę, że artysta-pisarz, że on odkrywa historie jak paleontolog odkrywa dinozaura! (No to bardzo ładnie) Na przykład triceratopsa! (Jeszcze ładniej) I on może przeczuwał, chociaż w swojej świadomości pierwszo-poziomowej czy coś, jeszcze tego nie wiedział, tak, no, fenomenalnie. Ale to nic! To nic! Bo to była bajka dla dzieci, a dzieci myślą magicznie, więc wyjaśnienia nie muszą być naturalne, a więc kamienne giganty to takie magiczne wyjaśnienie naturalnego zjawiska; zwykłej, to znaczy niezwykłej, bo bardzo gwałtownej, ale zwykłej, czyli naturalnej górskiej burzy! 
No taka teza nie mogła nie wstrząsnąć Arkiem-Markiem-Henrykiem (dajcie spokój, poznałem go akurat tamtego dnia i zapomniałem jak się nazywa, a później głupio było spytać): 
- Gandalf był przecież czarodziejem i był czarował nienaturalnie, a nie naturalnie, czyli używał magii – wykazywał zupełnie sensownie. 
- Ale to była naturalna magia spójna z uniwersum, mitologią i historią! – replikował Rysiek, jak dla mnie nieprzekonująco, chociaż później nieco ciekawiej: 
- Jackson powinien o tym wiedzieć, zamiast pompować epickość z gadających trolli. Burza była tak silna, że im wydawało się po prostu, no wydawało im się tylko, że widzą kamienne giganty; a trolle nie kłóciły się o sposób przyrządzenia krasnoludów werbalnie, tylko brutalnie i niewerbalnie. To Bilbo wszystko zmyślił, żeby się hobbiciątka nie zestresowały podczas słuchania o tym przy śniadaniu, obiedzie lub kolacji. I gadający smok. Smok! No albo był smok i nie gadał, albo był ewentualnie Majarem! I wtedy mógł sobie mówić, ile chciał! Ale nie gadający smok! Bo smoki i inne antropomorficzne zwierzęta występują tylko w bajkach! Na przykład w gejowskiej Narnii.
- Odpierdol się od Narnii! - krzyknął ktoś z boku.
- No i Jackson powinien był to wszystko uwzględnić - podsumował Ryszard, mocno już spocony. - A Narnia ssie.
- Władca Pierścieni to, uwaga, bajka – wyzłośliwił się tamten, nieokreślony, a dyskusja rozgorzała na nowo.
 - To nie bajka!
- A co?
- Gówno. 
- W Wiedźminie też był gadający smok, i co teraz?
- A co ma być?
- Nic.
- No właśnie.
I tak dalej. Słowo daję, znudziła mnie ta paplanina i sobie poszedłem. Miałem zamiar pójść z Klaudią, ale nie chciała się ruszyć wpatrzona w wizje Ryśka, ze strużką śliny zwisającą jej z kącika ust. Głupia. A Arek-Marek-Henryk?
- Sorki, ale ty masz w końcu na imię Arek, Marek czy Henryk? - zapytałem, bo ciekawość przezwyciężyła strach przed wywołaniem niezręcznej sytuacji.
- Jestem Radagast.
- Ta, jasne.
Nie wierzyłem nawet wtedy, gdy odjechał - jak powiedział: "by śledzić poczynania Nekromanty" - na swoich saniach zaprzężonych w gromadkę magicznych królików. Okropny ze mnie sceptyk. I nagle zupełnie nie wiem skąd, ale poczułem się jak transformer. Ech, qualia.