środa, 29 lutego 2012

Świąteczna gorączka

Historia pełna przygód? Wsadźcie to do worka z napisem „Bzdury dla grzecznych dzieci”, zaraz obok Świętego Mikołaja i Gwiazdki. Zawsze tak uważałem, a przynajmniej od czasu kiedy sam przestałem być dzieckiem, chociaż bywają dni gdy wydaje mi się, że tak naprawdę nigdy nim nie byłem. I nigdy też nie sądziłem, że sam będę miał jedną z tych historii do opowiedzenia. Teraz, gdy wreszcie ruszyłem dupę żeby spisać wydarzenia które, nie bójmy się tego określenia, wstrząsnęły światem, doszedłem do wniosku, że jestem wam winien pewne wyjaśnienie. Pozwólcie więc, że zanim przejdę do sedna poczynię krótką dygresję. Dominika miała zwyczaj zawsze powtarzać, że jestem zbyt lakoniczny, i że trzeba nieźle się napocić by coś ze mnie wyciągnąć. Cóż, jeśli chodzi o moje towarzyskie relacje - miała rację. Jednak tłamszone na co dzień myśli, gdy pochylam się nad kartką papieru pozwalając im wreszcie dojść do głosu, wypływają nagle szerokim nurtem, niosąc ze sobą cały ten zebrany po drodze syf.

Mówię o tym, bo zależy mi żebyście mnie dobrze zrozumieli - nie chciałem, żeby doszło do tego co się stało. I chociaż trudno wam będzie w to uwierzyć, a nie uwierzą mi na pewno ci, którzy w tym momencie nie są w stanie okazywać już żadnych uczuć, a ich jedynym zajęciem jest obłąkane maszerowanie po ulicach naszych miast, to ja naprawdę chciałem dobrze. I mimo że większość z was znajduje się w tej chwili, podobnie zresztą jak i ja, zabarykadowana w bezpiecznych schronach z dala od koszmaru na zewnątrz, nie proszę was o zrozumienie. Nie będę nawet przepraszał. Przepraszałem już milion razy i wiem, że słowo to znaczy dziś mniej, niż... no cóż, czy oprócz żywności, dachu nad głową i ciepłych ubrań, ma coś jeszcze dzisiaj jakiekolwiek znaczenie? Historia pełna przygód?

Wszystko zaczęło się w Wigilię. Martwe choinki nie zdążyły jeszcze upstrzyć dywanów zielonym igliwiem, a wraz z końcem dnia balkony promieniowały światłem kolorowych ozdób. Elektrownie pompowały prąd, by zasilić świątecznym nastrojem miejskie ulice, coraz jaśniej im bliżej centrum. Przypadek sprawił, że i ja znalazłem się tam, wśród tłumów obładowanych prezentami i ciastem, oraz ulicznych skrzypków, sprawiających że nawet najweselsze kolędy brzmiały jak marsz pogrzebowy. I właśnie wtedy, nucąc pod nosem Last Christmas, zacząłem osuwać się na skraj szaleństwa ciągnąc za sobą całą resztę.
- Cześć!
- O, cześć, cześć! – Ktoś mnie minął kręcąc głową. Kto to był? Marek? Łukasz? Głos jakby Marka, ale postura bardziej Łukasza. Możne jednak Krzysiek? Tak, to na pewno był Krzysiek. To nawet lepiej, że to był on. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą, więc mogłem go nie zauważyć bez specjalnych wyrzutów sumienia. Świąteczna paranoja zaczynała osiągać swoje apogeum, a ja zazwyczaj byłem zbyt nerwowy, żeby tak po prostu olać tak bezpośrednie przywitanie. Szczególnie w Wigilię.
Już chciałem odejść, gdy zza pleców ten sam głos zarzucił przynętę i schwytał mnie, znienacka, w żelaznych kajdanach przypadkowego spotkania na ulicy.
- Pająk!
- Kylo! – Odkrzyknąłem, bo cóż miałem rzec. Wada wzroku zawsze była dla mnie czymś w rodzaju niewidzialnych okularów przeciwsłonecznych, ale nie czapką niewidką. Mogłem się za nią schować, ale nie potrafiłem zniknąć.
- Pająk! A czy ty wiesz, kto się o ciebie ostatnio pytał? – Ktoś się mną zainteresował? Ktoś poświęcił mi jakąś myśl? To coś znaczy!
- Kto?
- Dominika!
- Kiedy?
- Nigdy, frajerze! Nie udawaj, że mnie nie widzisz! Cześć! No i wesołych świąt! Ha! Ha!

Zniknął, wysoki, tak wysoki, że jeszcze w jakiś czas jak poszedł, ja stałem w jego cieniu, zdumiony i zdenerwowany. Bo to prawda, nazywam się Pająk. Na imię mam Tomek, a po nazwisku mówili mi od dzieciństwa, a dzisiaj to i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Na uczelni co prawda przestali, pan Tomasz, Tomaszu. Chociaż to dziwne. Jestem niski i chudy oraz noszę okulary. Nietzsche nazwał Kanta pająkiem, a to znaczy, że próbuję powiedzieć coś o sobie. Jeśli spotkacie mnie kiedyś, nie pytajcie mnie, proszę, która godzina. Nie jestem spider-man’em. Boję się ludzi.

Skręciłem w jakąś ulicę, nie widziałem nazwy, ale jest tam MacDonalds i księgarnia. W sumie centrum miasta, gdzieś tam jest park i fontanna. Kiedyś usiadłem na ławce z Dominiką i opowiadałem jej o masturbacji dziadka Marilyn’a Manson’a. Odruchowo wszystko pokazuję na sobie i potem już nie dała mi się odprowadzać do domu. A próbowałem. Chyba zbyt często. Chyba tak. Przez Krzyśka przypomniało mi się, że ledwo widzę na oczy, i skupiłem się na kontemplowaniu tego zjawiska. Od niepamiętnych czasów nosiłem wadę wzroku jak przyciemniane okulary w stylu tych wszystkich lansujących się szpanerów, których mijamy na ulicy zazdroszcząc im wyglądu i śmiejąc się w duchu z ich niewątpliwego upośledzenia umysłowego. Ale z nią, na brzydkiej twarzy, mogłem iść z podniesioną głową i ze zmrużonymi oczami, mając za jedyne punkty orientacyjne, światła przejeżdżających samochodów, a jako zajęcie, rozmyślania nad tym, kim będę, kiedy wreszcie los podaruje mi na urodziny (lub na Gwiazdkę – Ha! Ha!) szansę na lepsze życie.

Dziś, o mój Boże, nie mam pojęcia, jak mogłem tak żyć, ale właśnie dlatego, że żyłem tak a nie inaczej, zakochałem się po raz pierwszy. A później zakochałem się po raz drugi, i o tym jest ta historia. Że co? Obiecywałem coś innego? To właśnie przez to, że się zakochałem, akurat w Wigilię, zniszczyłem świat. Nie wierzycie? Nie chciałbym być odebrany jak ktoś, kto całymi dniami użala się nad sobą jednocześnie nie robiąc nic, aby zmienić jakoś swoje życie. To prawda, że sporo myślę o sobie i o tym, jak mogłoby być lepiej, niż beznadzieja właściwa mojej powszedniości. Czasem uciekam w fantazje, ale wydaje mi się, że potrafię je odróżnić od rzeczywistości. Gdy Dominika odeszła w zapomnienie, a ja, idąc przez rozmiękczony śnieg tego świątecznego dnia, zaszedłem do kawiarni napić się kawy, obsłużyła mnie ona, piękna nieznajoma. Gdy ją ujrzałem, stało się coś dziwnego, iskra przeskoczyła między nami, rozgrzewając powietrze wokół, niczym płomień palnika. Uśmiechnęła się do mnie, a świat zrobił się łatwopalny. Ogień ogarnął ludzkie umysły - gdybym był cyniczny, powiedziałbym, że ogarnęła ich świąteczna gorączka. Ludzie rzucili na ziemię paczki z prezentami i skoczyli sobie nawzajem do gardeł. I wcale nie składali sobie wtedy życzeń szczęścia, zdrowia i pomyślności. Słychać było tylko wściekły wrzask, a wokół walały się flaki, wszędzie wokół walały się flaki... No cóż, tak czy siak, wesołych świąt!