niedziela, 17 maja 2015

Co ci bogowie

Próbowałem (jak my wszyscy). Naprawdę się starałem i słowo daję, niełatwo zaprowadzić pokój na świecie. Kiedyś wydawało mi się, że jeszcze trudniej włożyć dwa buty na jedną stopę, ale X dał radę. X zawsze sobie ze wszystkim świetnie radził i jestem przekonany, że gdyby tylko zechciał, zaprowadziłby też pokój na świecie. X miał silną wolę, dobre pomysły i nie bał się niekonsekwencji. Co go powstrzymało? Gdyby go zapytać, powiedziałby pewnie, że winny jest arsenał nuklearny Xenu, ale ja wiem lepiej. Wszystko przez filozofię religii. I, oczywiście, logikę. 
– Wiesz, że istnieje książka, która na pięciuset stronach opisuje, co się działo przez pierwsze trzy minuty od powstania wszechświata? – powiedział mi kiedyś, gdy stało się jasne, że nikt już o nim nie pamięta. Bogowie bez wyznawców interesują się nauką, ale robi się z nimi naprawdę źle, gdy sięgają po filozofię. To im szkodzi na głowę. Zaczynają do wszystkiego podchodzić zbyt esencjalnie. Z pewnych idei trudno się później wycofać, a inne są nieodwracalne. Ludziom ciężko to zrozumieć. Z naszej perspektywy mógłbyś jako muzułmanin wysyłać chrześcijan do piekła i mieć przy tym tyle samo racji, co katolik, który spogląda z politowaniem na wyznawców Kryszny, którzy w całej swojej obfitości słusznie zamykają się w kręgu karmana. Logika nie pomaga tego zrozumieć. Umysł staje się zbyt schematyczny. 
– Godna podziwu szczegółowość, ale co to ma do rzeczy? – zapytałem, chociaż wiedziałem, o co mu chodzi. Sam po cichu przyznawałem rację naturalistom, gdy wypinali się na filozofię religii wskazując kunszt modeli fizykalnych. Tu drobiazgowo wypracowane struktury, a tam garść luźno powiązanych metafor – z czym do ludzi? Zresztą, większość znanych mi bóstw przyznawała się do sympatyzowania z ateizmem – i co w tym dziwnego? Przynajmniej można się było dowiedzieć czegoś o świecie, podczas gdy teologia po omacku dotykała spraw, które dla nas były oczywiste.
– Wiesz, ile zdań potrzeba, żeby opisać koncepcję creatio ex nihilo? – nie ustępował X. – Spokojnie zmieściłbym ją w jednym. 
– Resentymenty… – próbowałem odwrócić jego uwagę od utożsamiania absolutu z kamienieniem w klepsydrze. – Był już taki, co chciał zawrzeć wszystko w jednym zdaniu, ale oszalał i umarł.
Ale X nie słuchał. Wyciągał wnioski, które zaczynały wisieć na nim jak kamienie młyńskie, zmuszając go do konsekwencji. To był przykry widok.
– Jeśli ten jeden i prawdziwy Bóg jest wszechmocny i dobry, to zło nie istnieje i wszystko jest dobre, komary są dobre, katar jest dobry, skleroza... 
– X, jeden i prawdziwy? Co ty mówisz, skąd ty to bierzesz?
Wiem, że nie zaprowadzę pokoju na świecie, ale są inni, lepsi. Nie ma jednak smutniejszego widoku niż bóg spętany sylogizmem. 
– Skąd to biorę? Bo jest tak albo nie, tak albo nie! – krzyczał z bezpłodną pasją eunucha. 
Nie zdradzę, jak naprawdę miał na imię X. Nie chcę go męczyć fałszywą nadzieją, a na niektóre rzeczy należy zasłużyć. Jednak gdy pamięć o tobie ginie gdzieś na obcym kontynencie w wiekach ciemnych, to masz czas przywyknąć do podróżowania autostopem. Czasem ubierzesz choinkę lub zatańczysz boogie-woogie wokół Stonehenge, ale hej, przecież wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną. Kiedyś w barze po kilku głębszych X opowiedział mi jak na chwilę przed wybrykami Lutra wydawało mu się, że ktoś się do niego zwraca z prośbą o spokojny sen. Tego typu przysługi wymagają sporo pracy, więc większość to zlewa, ale X od tak dawna nie miał zajęcia, że postanowił spróbować. Włożył dwa buty na jedną stopę i ruszył w kierunku modlitwy pełen dobrych intencji. W zabitej dechami wiosce rzuciły się na niego dzikie psy. Uciekł na drzewo, ale na gałęziach było jeszcze więcej dzikich psów. Od tamtego czasu zrobił się strasznie marudny. 
– Bogowie stoją na rozdrożu – powiedział mi pewnego dnia, parafrazując klasyka. – Jedna droga prowadzi w rozpacz i beznadzieję, a druga w całkowite unicestwienie. Niech ktoś natchnie ludzi mądrością właściwego wyboru, bo mnie już i tak nikt nie chce słuchać. I chyba mam to w dupie.
Tak to właśnie z nim było. Spotykaliśmy się raz w tygodniu w grupie wsparcia dla sfrustrowanych obiektów wymarłych kultów, a raz do roku, podczas strasznie napuszonych imprez, z daleka podziwialiśmy aktualne gwiazdy – Jezusa, Allaha i sami wiecie kogo; znosiliśmy wtedy utyskiwania stetryczałych proroków – Buddy, Zaratustry, Rona Hubbarda i Elvisa – współczuliśmy zapomnianym i kpiliśmy życzliwie z nowych religijnych fanaberii, szczególnie tych krótkich, intensywnych i technologicznych. Trzymaliśmy się razem. Dla nas było jasne, że każdy trafia do nieba, które sam sobie wybrał i stworzył. 
Na ostatnim spotkaniu dla zapomnianych i nieważnych X usiadł w ostatnim rzędzie i nawet mu warga nie drgnęła, gdy Loki zapytał zebranych: 
– Czekamy na Jezusa? 
Od pewnego czasu ten żart śmieszył nas coraz bardziej. Rozejrzałem się po sali. Żółte tapety odchodziły ze ścian razem z tynkiem, a migające świetlówki rzucały trupioblade światło na zmęczone twarze Dagdy, Igwe i Thora. W pierwszym rzędzie rozsiadł się ten wzorzysty świr, Ometeotl, otoczony synami, tą bandą nienasyconych psychopatów, na których imionach można sobie połamać język. Szemrali coś do siebie melodyjnie, ale kto by się przejmował bóstwami, które tak spektakularnie wykończyły swoją cywilizację.
– Wiem, o czym myślisz – szepnął mi do ucha Wakan Tanka i parsknął jak bizon. – Ale przynajmniej zaprowadzili pokój.
Grecy jak zwykle nas olali. Przysłali mechaniczną sowę – fruwała pod sufitem zgrzytając głośno nakręcanym mechanizmem, przypominając wszystkim wokół jak wiele się zmieniło. Dzeus i reszta uparcie utrzymywali, że kino jest nową formą kultu i teraz, z każdą kolejną olimpijską ekranizacją, coraz bardziej zadzierali nosa. Zgraja nudnych snobów w starych prześcieradłach. 
– Hej, X, a może byśmy tak zaprowadzili pokój na świecie? – zagadałem, widząc jego skwaszoną minę. Przeciskałem się w jego stroną, hałaśliwie rozsuwając stare, drewniane krzesła. Musiałem przy tym wyminąć zwalistą sylwetkę Oguna, a słowo daję, przerażają mnie te krwawe afrykańskie typki, tym bardziej, że są tam u siebie wciąż zaskakująco popularni. Nie mam pojęcia, po co tu przyłażą – karmią się naszą depresją? Prowadzą rekrutację? 
– Nie upieram się, żeby wszędzie zaprowadzić pokój, ale chociaż w jednym miejscu? – kontynuowałem, gdy udało mi się usiąść obok niego. – Musimy mieć jakieś zajęcie. Może spróbujemy na Marsie? To powinna być łatwizna.
– Jasne, powodzenia, ale ja odpadam... – X też czuł się nieswojo w towarzystwie gości od haitańskiego Voodoo. – I tak jestem zbyt lokalny.
– Ojej, żartuję przecież, ale wiesz, co się dzieje z bogiem, który przestaje być potrzebny... Brak wyznawców to jego najmniejszy problem. Traci poczucie humoru i zaczyna brać się za filozofię. A potem strzela sobie w łeb. 
– Zastawiłem swoją spluwę w lombardzie, więc możesz spać spokojnie. Poza tym strzał w łeb raczej przysparza wyznawców i to dość fanatycznych... Podobnie jak przybicie się do krzyża.
– Ejże, daj spokój. A nie myślałeś, żeby się przekwalifikować? Zainwestować w technologie informatyczne na przykład? Izydor organizuje ciekawe kursy. To ponoć przyszłościowe.
 X zirytowany machnął ręką. Zawsze, gdy tak robił, z jego dłoni wyrastała tęcza. To było ładne.
– Nie będę się objawiał w Internecie. To żałosne.
– Co jakoś nie przeszkadzało Moroniemu, żeby…
– O tym mówię. 
Zostawiłem go w spokoju. Więcej już nie przyszedł. Jakiś czas później dowiedziałem się od Dionizosa, że podczas budowy metra w Meksyku natknięto się na figurki z jego podobizną. To była mała sensacja. Nagle ludzie sobie o nim przypomnieli. Wygrzebano z ziemi popękane tablice z fragmentami doktryny i całkiem nieźle zachowany ołtarz. Opublikowano kilka ciekawych artykułów. Pojawił się na koszulkach – wszystkie się sprzedały. Słyszałem, że przybił piątkę z Konfucjuszem, ale myślę, że to akurat ściema. Ponoć można go czasem spotkać na Olimpie, gdzie beznadziejnie zarywa do Afrodyty. Nie z każdym chce się witać. Ze mną nie chciał. Trochę mnie to ucieszyło. Jeszcze jest dla niego nadzieja.

niedziela, 3 maja 2015

Brzydkie słowa dotykają życia

Zabawne. Lub nie, hej, przecież to nigdy nie jest obiektywne. Facet. Znacie ten typ (znacie lub nie znacie) – przeżył wojnę czy inne ludobójstwo, napatrzył się na zło tego świata i teraz snuje się bez celu w tę i z powrotem, a wiatr szarpie jego płaszczem utkanym z traumy, depresji, cokolwiek. I kiedy myślisz już, że nic bardziej cię nie wkurzy, jakaś wariatka jeszcze, prosto do ucha: 
– Weź podejdź do niego. 
– Co?
– Podejdź i zagadaj.
– Daj spokój.
– No idź. 
No i poszedłem. Może gdybym nie dawał sobą manipulować i nie był taki ciekawski, a skoro daję i jestem, to ech. No i powlokłem się bez sensu wgapiając w to posępne i bezcelowe snucie przede mną, w te rozwiane poły płaszcza (jak skrzydła kruka), w te rozwichrzone włosy (niczym pióra) i to obłąkane spojrzenie (też dosyć ptasie). 
– Hej – zawołałem. – Jak leci? 
Zatrzymał się, gdy podszedłem ciągnąc za sobą czyste niebo jak latawiec, z ciepłym światłem nad zielenią Dongmakgol i ciszą przesiąkniętą bzem, jaśminem czy co tam kwitnie o tej porze roku. U niego zaś – z każdym krokiem coraz większy – skruszony beton hotelu Ryugyong i samotny wiatr z pustych pokoi, który szarpał go wściekle za płaszcz i włosy, podczas gdy jego oczy płoną, chmury krzyczą, zimno, strach, łzy giną w deszczu. 
Ale dziwne – pomyślałem. 
– Ale dziwne – powiedziałem, a ten nic. Odwróciłem się do wariatki; uśmiechnięta pomachała do mnie wachlarzem i wystawiła kciuk w górę – jeden kciuk, drugi, trzeci (?) – pokazała też kolano i wydaje mi się, o Boże, że pokazała kawałek śledziony. No wariatka, ale przyjąłem ten gest ze zrozumieniem.
– Dziwne – powtórzyłem. – Ale chyba się powtarzam – dodałem jeszcze. – Chyba się powtarzam? – powtórzyłem erotetycznie (ho-ho!). – Na bank się powtarzam. 
– Nie przejmuj się – tamten, wreszcie, przekrzykując huragan. I za chwilę: – Albo nie, przejmuj. 
– To jak w końcu. 
– Przejmuj się albo nie przejmuj, co mnie to...
– Ejże! 
– Przejmuj się! – huknął nagle, ożywiony, wymachując rękami jak jakiś demoniczny kurczak. – Nie przejmuj się! Przejmuj, nie przejmuj, przejmuj, ko-ko-ko!
To ostatnie mogło mi się przesłyszeć, ale i tak byłem wstrząśnięty, no naprawdę się przejąłem, i gdy zdałem sobie sprawę, że wieczorem z nerwów pewnie znów nie zasnę, ten na nowo zaczął kręcić. 
– Ale tak serio, to może jednak się nie przejmuj – powiedział łagodnie i cicho, gdyż wiatr jakby zelżał. – Bo tak zupełnie, zupełnie już poważnie, to przecież to nieważne.
– A co jest ważne? – zapytałem nieśmiało, bo może w końcu się czegoś dowiem, wszak wojna i ludobójstwo, szkoła życia.
– Ważne... – uśmiechnął się pod nosem i coś tak czułem, że zaraz zacznie ściemniać. – Ważne, żeby nie być banalnym erudytą, o, to jest ważne, pod tym bym się podpisał.
– Ha, tylko jak tego uniknąć?
Wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i zaczął się rozpędzać w odejściu (powrocie) do swojej małej palingenezy (nieźle, co?).
– Quo vadis? – zawołałem, ale nic nie odpowiedział. Patrzyłem za nim, dopóki nie rozpłynął się we mgle jak, nie wiem, jak jakiś rozmgielniacz. Jest coś takiego jak rozmgielniacz w ogóle? Pewnie nie. Po chwili dopadła mnie tamta, nienormalna. 
– Jak było? – zapytała wariacko. – Fajny, co?
– Ty chyba nie jesteś zbyt normalna. 
– Ha! – zaśmiała się. – Spójrz – pokazała na coś palcem. – Nad tobą czyste niebo a u niego wiatr i deszcz psują mu fryzurę, u ciebie zieloność, a on powtarza historię. Co ty na to?
– Nie znam się na tym, w ogóle na niczym prawie, ale wojna, ludobójstwo czy co tam, to chyba jednak zmienia ludzi, więc no. – I żeby było jasne, że nie jest mi obcy ciężar istnienia:
– Więc no.
– E tam – ona. – Znam go od dawna i on zawsze był taki-taki, ten deszcz i duchy...
– Duchy? 
– No. 
To dało mi do myślenia. Dało do myślenia. Dało. Hej, dawanie do myślenia! A, no i jeszcze to.
– Wiesz może, czy jest coś takiego jak rozmgielniacz? To takie coś, co się rozpływa we mgle zwłaszcza w tajemniczych okolicznościach.
Słowo daję, nic tak nie zbija z pantałyku, jak wariat, który patrzy na ciebie jak, no cóż, jak na wariata, a gdy ty sam do końca nie wiesz czy jesteś, no wiecie, i ta natrętna myśl, że może to nie ona, on, ale ja, może to ja jednak... Ale zabiłem jej ćwieka, bo rozkminiała to dosyć długo.
– Nie, chyba nie – powiedziała w końcu, ale czego mogłem się spodziewać po mudang.
– No właśnie – przytaknąłem i widząc u niej pierwsze tego dnia zmieszanie, skłoniłem się nisko i powiedziałem:
– Zatańcz.
Spełniła moją prośbę.