poniedziałek, 24 maja 2010

Oh, don't ask why

Ot, kontrowersja. Duch, dusza, duszno, skwar nieznośny, a ja idę rozgarniając rękami gęste powietrze żeby zrobić sobie przejście. Żar leje się z nieba jak smoła z przepełnionego kotła. W spiekocie straszliwej i suchej buty na obcasie zostawiają na asfalcie ślady w kształcie małych podkówek. Spocone kobiety ocierają czerwone twarze i nabrzmiałe biusty. Plamy potu rozrastają się jak granice III Rzeszy, a Słońce popędza je charyzmatycznym przemówieniem gorących promieni. Smród spalin i warkot silników. Piekło, myślę, gdy nagle biel oślepiająca przygasa i niczym zza starej, postrzępionej kurtyny wygląda ku mnie błogi cień parkowych drzew otulający pustą ławkę chłodem i śpiewem ptaków. Podchodzę, zdejmuję plecak i siadam ostrożnie by upewnić się, że nie padam ofiarą zwodniczej fatamorgany. Siadam miękko i pewnie, czując się jak uchodźca z Korei Północnej po przedarciu się przez zasieki strefy zdemilitaryzowanej rozciągniętej wzdłuż 38 równoleżnika. Z plecaka woła książka, wyjmuję ją, otwieram i zaczynam czytać. Delektuję się chłodem, historią, śpiewem ptaków i śmiechem dzieci. Ot, kontrowersja.

Śmiech dzieci narasta jak wezbrana fala niewinności zmierzającej do rozbicia się o nieprzyjazne brzegi dorosłego życia. Odkładam książkę, a czarna okładka wsysa gorąc i błyska białymi literami tytułu. Lo-li-ta, Lo-li-ta, prowokuje wszystkie matki świata proza Nabokova. Przede mną plac zabaw, a ja widzę samego siebie z perspektywy boskiego obserwatora narracji wszechobecnej, jako obcego i nikomu nieznanego, Humberta Humberta, przyszpilonego na ławce ostrymi spojrzeniami domysłów i insynuacji. Wtem, o zgrozo, kilkuletnia dziewczynka podchodzi i pyta co czytam. To prowokacja, myślę spanikowany, próbując zachować zimną krew (jak to możliwe w tym upale?!) byle uniknąć nieuchronnego młotu na czarownice. Nic, odpowiadam. Nie powinnaś rozmawiać z nieznajomymi. Ja nie rozmawiam, tylko pytam, stwierdza bezczelnie i gapi się różową twarzyczką w blond otoczce. Spadaj, mówię, i udaję, że pochłania mnie lektura. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, jak straszliwy popełniłem błąd.

Współczesne dzieci, nieprzyzwyczajone do odmawiania, przyzwyczajają się do agresji. Dziewczynka wdrapała się na ławkę i wystrzeliła ręce próbując zabrać mi książkę. Gorączkowo rozglądałem się za jej matką, błagalnym spojrzeniem próbując dać do zrozumienia, kto tutaj jest ofiarą. Jaka to książka, jaka, dopytywało się dziecko atakując mnie swoją nieletniością. Dla dorosłych, wyjaśniam naiwnie i daremnie odganiam drobną istotkę szorstkim tonem. Odczep się. Jaka, jaka, przełamuje opór mała infantka. Dolores, nie zaczepiaj pana, doleciał do mych uszu błogi odgłos rodzicielskiej władzy, tylko czemu, o Boże, tak mało stanowczy? O czym to książka, o czym, zacięta płyta infantylnej ciekawości wpędzała mnie na skraj przepaści nielegalnej. Unikałem jak ognia dotyku ciała niedojrzałego, który w mą dojrzałość wkraczał gwałtem zuchwałym, a na który ja nie mogłem zareagować inaczej, jak tylko ucieczką. A uciec nie miałem jak!

Co było potem? Poległem. Jednak gdy wracam myślami do tamtych wydarzeń przypominam sobie mgliście mój skruszony powrót do Phenianu i to, jak ludzie pełni goryczy nie chcieli mnie już przyjąć w kraju powszechnej nieświadomości. Joint security area. Zamieszkałem w opuszczonej latarni jak Dzikus. To był mój nowy wspaniały świat. Od czasu do czasu odwiedzali mnie tam goście.