piątek, 1 listopada 2013

Filozofowie, którzy nienawidzą filozofii

Ech, filozofia. Fi-lo – język dotyka podniebienia – (li-ta) zo-fia – delikatne dmuchnięcie. Wydawać by się mogło, że w filozofię wbijają szpilki nie ludzie, lecz, no, barbarzyńcy pozbawieni humanistycznej wrażliwości. Podczas gdy wypada się czasem przyczepić do obiektu naszych westchnień, z miłości przecież, że coś tam przedmiot nie taki jak trzeba, metoda podejrzana, a i cel źle rozpoznany; lecz oddawać się bezwstydnej nienawiści, która dla tych wszystkich mięczaków przepełnionych religijnym resentymentem zdaje się uczuciem szkodliwym, destrukcyjnym i złym? Czepiać się z nienawiści? Nikt nie uwierzy, że kryją się tutaj jakieś dobre intencje. A aspektowo każdy pozwala sobie na słodko-kwaśne chwile nienawiści do filozofii i nie mówcie, że nie. Większość wkurza oderwanie filozofii od nauk przyrodniczych, resztę zbytnie z nimi flirtowanie. Jedni, nie ruszając się z fotela, zamknęliby świat we wszechogarniającym systemie (heglizujący holiści), inni woleliby babrać się w materialnym brudzie (przebrzydli empiryści). Część uwiera niepraktyczność filozofii, a pozostałych skupianie na kwestiach społecznych. A mnie ostatnio znowu zirytował Kieślowski, więc jestem wykurzony na filozofię religii. I na kino w 3D, ale o tym później. No jak można być filozofem religii? 

Jak można być filozofem religii? – Pytałem siebie na widok płonących szczątków samolotu – uwaga spojler – w finałowej scenie Przypadku. Nie, zmyślam. Moją pierwszą myślą było, że to strasznie słabe zakończenie jest. Później obejrzałem Hannah i jej siostry, no i się zaczęło. Przypadek (i naprawdę nie mogę ścierpieć tych snobistycznych kinomanów polecających filmy Kieślowskiego przy okazji różnych dyskusji o przypadku) pokazuje, że życiem, uwaga, rządzi przypadek. I coś tam o Bogu, komunizmie i mrugający Jezus. Istnieje teoria, według której Woody Allen, podczas kręcenia Hannah i jej siostry, okiem mrugającego Jezusa puścił do kieślowskiego Przypadku, no cóż, oko (Kieślowski w Przypadku nawiązuje do Manhattanu). W obu filmach bowiem bohaterowie szukają sensu życia w pozbawionym sensu świecie – w filmie Kieślowskiego sens można odnaleźć (między innymi) w religii, a w filmie Allena, po odrzuceniu opcji żydowskiej, katolickiej i hare-krysznowej, sensem jest po prostu czerpanie radości z życia. I kino. Ale nie w 3D. Im więcej Sandry Bullock w 3D, co jest ok, tym jednak mniej fabuły. Takie tam niespodziewane refleksje po Grawitacji

Tak czy siak, w jednym i drugim obrazie (Przypadek vs Hannah i jej siostry) występuje mrugający Jezus. Ale poważnie mrugający, a nie jajcarsko, jak ten z Dogmy. Mrugający Jezus otwiera lub zamyka oczy w zależności od miejsca, z którego na niego patrzymy. Kiczowate dewocjonalia w filmie Kieślowskiego stają się katalizatorem metafizycznych uniesień, którym ulega Bogusław Linda modlący się agnostycznie do Boga z prośbą, żeby Ten (skoro już się zebrał w sobie Boguś, i w Niego, bo w Kogo Innego, uwierzył) w ogóle istniał. W filmie Allena, Woody stoi przed straganem z religijnymi gadżetami, kiwając się z boku na bok, aby z tego jezusowego mrugania wykrzesać jakieś kosmiczne znaczenie. Po chwili wzrusza ramionami i idzie dalej. Bo to jak wciskanie bezsensownego guzika, przy którym wisi tabliczka z ostrzeżeniem, że wciśnięcie go nie ma żadnego sensu – klik – hm, rzeczywiście. I masz babo placek – tak samo jest z filozofią religii. No co, może nie? Tylko tabliczki ostrzegawczej brak. 

Filozofia religii. Filozofia religii interesuje się sprawami, na które każdy, dosłownie każdy ma jakieś zdanie – czy to nie irytujące? Filozofia religii analizuje argumenty, z których jednocześnie wynika, że Bóg istnieje lub nie istnieje – no sami powiedzcie, czy jest to poważne? Filozofowie religii bronią teizmu ściemniając przy tym, że uprawiają niekonfesyjną filozofię – no naprawdę – czy oni atrybuty Boga i jego domniemaną cudowną aktywność w świecie wydedukowali, ot tak, z głowy? Koniec końców okazuje się, że filozofia religii to tylko zbiór ekstrawaganckich twierdzeń charakteryzujących się niedostatkiem przemawiających za nimi dowodów. I słowo daję, tak właśnie jest, a ja czytam tych wszystkich Plantingów tylko po to, żeby robić na złość tępym ateistom. No bo ja przecież jestem taki przekorny. Być może przemawia przeze mnie teraz ogólne jesienne rozdrażnienie, chociaż nie sądzę by mój męski, czyli obiektywny mózg, mógł zostać rozproszony przez jakieś przyziemne, babskie namiętności. To pewnie tylko kwestia okolicznościowych hormonów. Za jakiś czas mi przejdzie.

Filozofia religii przypomina mi pewną psychiatryczną ciekawostkę. Pół wieku temu - Milton Rokeach - kreatywny psycholog z Michigan, zamknął w jednym ośrodku trzech facetów, którzy myśleli, biedni schizofrenicy, że są Jezusami. To pomysł, na który sam mógłbym wpaść, wszak mam tendencje sadystyczne i nie obchodzą mnie etyczne konsekwencje (bo przecież, po wittgensteinowsku [a co tam], kwestia następstw czynu jest nieistotna). Spotkanie trzech Jezusów nie sprawiło jednak, jak sądził psychiatra, że absurdalność sytuacji w cudowny sposób uleczy nieszczęśników z ich nadprzyrodzonych ambicji – jak można (można-nie-można) się było spodziewać, nastąpił proces racjonalizacji. Pierwszy Jezus uznał, że pozostała dwójka samozwańczych Jezusów jest, no, samozwańcza i nie oddaje mu czci, ponieważ to roboty (ewidentne szurnięcie transhumanistyczne). Drugi Jezus doszedł do wniosku, że właściwie a niech im - zapasowym Jezusom - będzie, mogą sobie być bogami, ale pomniejszymi (szurnięcie życzliwo-politeistyczne). Trzeci Jezus jednak, co zaskakujące, praktycznie w ogóle się nie przejął. Czemu? No bo przecież zamknęli go z pacjentami szpitala psychiatrycznego (najpodstępniejsza odmiana szurnięcia i ponoć niezwykle popularna - szurnięcie logiczne). Gdyby to była bajka, na końcu okazałoby się pewnie, że ten ostatni Jezus jest Jezusem prawdziwym. Ale niestety, oni wszyscy byli chorzy.

środa, 17 lipca 2013

To przecież tylko dla naszego dobra (i w ogóle)

Gdy ostatnio wyszło na jaw, że politycy dotrzymują jednak czasem swoich wyborczych obietnic - np. słuchają głosu każdego obywatela - większość zareagowała zaskakująco nerwowo. Skąd ta panika? - pytam znajomych kodujących asymetrycznie w kryptograficznym szale wysyłane między sobą pliki - dopiero co narzekali, że rząd ich nie chce słuchać, a teraz nagle tacy strasznie tajemniczy. Ine rpezsazkzdja ubidel -  odpowiadają szyfrem z przesunięciem, a chociaż nic z tego nie kumam (jestem beznadziejny w literaki), to coś tak czuję, że to raczej nic przyjemnego. Na odczepnego mówią mi w końcu, że słuchanie obywatelskich postulatów wygłaszanych w przestrzeni publicznej jest czymś zupełnie innym, niż podglądanie ludzi podczas podziwiania przez nich internetowych fotek uroczych kociaków (nie wiem co miałoby być w tym takiego wstydliwego, ale może coś źle tłumaczę z angielskiego). Ale nawet jeśli ci panikarze mają rację, że rząd nie ma prawa mieszać się do naszej prywatności, to ja i tak im jej nie przyznam, ponieważ mam z tym straszny problem - z przyznawaniem ludziom racji; jestem po prostu strasznie przekorny.

Faktem jest, że najprawdziwsi i najautentyczniejsi jesteśmy wtedy, gdy myślimy że nikogo obok nie ma. Wiem o tym ja, wiedział o tym gombrowiczowski Józio desperacko próbujący się odkochać, podglądając pod prysznicem Pensjonarkę. A że najwyraźniej nie wszyscy potrafią tak jak Pensjonarka i oczywiście ja (bo ja to nie mam żadnych tajemnic, prawie żadnych) konsekwentnie trzymać się swojej formy zarówno wśród "ludzi", jak i w domu, więc trafia ich szlak, gdy ktoś im próbuje dłubać przy intymności. Albo przy mailach. Gdy Edward Snowden nie zdziwił nikogo ujawniając coś, co wszyscy i tak od dawna przeczuwali, internauci zareagowali tak jak każdy paranoik, który okazuje się mieć rację - podkręcili tylko swoje paranoiczne fiksacje. I nagle skoro rząd czyta maile, to i pewnie zmienia środowisko smugami kondensacyjnymi, a w wolnym czasie spiskuje z kosmitami. Wiem, wiem, sprowadzam poważne rzeczy do absurdu, ale to tylko dlatego, że jestem taki strasznie przekorny. Mhm.

To nie jest tak, że wszystko mi wisi i powiewa. To nie jest nawet kwestia cynizmu. Nie mam nic do protestujących, sam często protestuję, chociaż mniej spektakularnie - np. krzyczę do monitora - a skandujące na mrozie masy budzą mój szczery podziw i szacunek (sam bym tam pewnie poszedł pokrzyczeć, gdyby nie paniczny strach przed tłumem). Mój problem polega więc na tym (oprócz agorafobii oczywiście. I hipochondrii. I, o Boże, arachnofobii), że chociaż rozumiem zło inwigilacji (czytało się trochę Orwella, a co), to nie bardzo wiem do kogo mam mieć o nią pretensję. Do rządu? Do Masonów? Do Żydów? A może po prostu do sił ciemności? I nic nie stoi na przeszkodzie (bo niby co?), by uznać rząd za sił ciemności emanację, a wtedy całkiem (dla odmiany) jasne się staje, że złość ludu na rodzimych politykach musi się z ulicznym zaangażowaniem skoncentrować. Ale czy z drugiej strony nie może być i tak, że ci nasi swojscy stołeczni okupanci, przepychając chyłkiem różne niewygodne dla społeczeństwa ustawy, robią to jakby niezbyt chętnie, wiedząc, czując może podskórnie, że wkrótce, gdy im mandat wygaśnie, sami trafią do szaro-obywatelskiego limba, stając się, tak jak reszta przypadkowych rodaków,  przedmiotem istniejącym ponieważ postrzeganym? No a skoro "tak naprawdę" nie chcą ludu swojego szpiegować, to czemu to w ogóle robią?

Może czynią to ze strachu (bo kto by się nie bał sił ciemności)? Z głupoty (najpewniej) albo po prostu z chciwości i żądzy władzy? A może wkurzać nas powinna przede wszystkim Bruksela, a jak nie ona, to już na bank USA? Nie wiem, chociaż dla mnie takie nieokreślone wkurzenie to i tak chleb powszedni, bo ja ciągle strzelam na coś focha. Pomijając jednak źródło złej, inwigilacyjnej woli, to co z motywami za całym tym prismowym spiskiem stojącymi? Cui bono (cui malo)? - aż chciałoby się zapytać, puszczając oko do niewielkich piewców kultury wysokiej. Moim zdaniem, a zwykle się ze swoim zdaniem zgadzam, sprawa wpisuje się w szerszy kontekst, uwaga, filozofii, znowu uwaga, karania, co sprowadza się do pytania - czy większy nacisk powinniśmy kłaść na prewencję, czy jednak w obawie przed raportem mniejszości interesować nas powinny raczej tylko konsekwencje tych niezbyt dobrych postępków? Korwiniści wszelkiej maści wybierają drugą opcję, a ci wrażliwsi, i nie zawsze lewaccy zapobiegacze, załamują w odpowiedzi ręce nad rzeszą ofiar, których można by uniknąć, gdyby tylko skuteczniej ludzi od robienia potencjalnie złych rzeczy zniechęcać. A jak to się ma do czytania maili?

W obecnych czasach - co w Gronach gniewu uświadomił mi ostatnio Steinbeck, a co wam może uświadomić cokolwiek innego, bo ja się tutaj tylko subtelnie chwalę, że czytam czasem ambitne książki - coraz częściej to nie ludzie są odpowiedzialni za zło tego świata, lecz idee, którym służą. Idee te przerastając swoich twórców, uzależniają ich od siebie, wiążąc pomyślność jednostek z dobrem, caps-alert, SYSTEMU (jak bardzo banalnie by to nie brzmiało). System ten nie jest, wbrew opinii anty-konspiratorów spiskowych, centralnie sterowanym narzędziem opresji sił ciemności, jest raczej samodzielnym produktem myśli ludzkiej (niech będzie - siłą ciemności samą w sobie), który ocierając się o jakieś metafizyczne sprzężenie zwrotne, produkuje swoich własnych wyznawców, nawet tych krytycznie nastawionych. I okazuje się nagle, że atakując system, atakujemy samych siebie, zanurzonych w ideologicznym oceanie naszego miejsca w historii, bez większych szans na wyjście poza horyzont zdarzeń. I łatwo powiedzieć, że nie podobają nam się reguły rządzące informatycznym światem, ale trudno wskazać jakieś nowe i lepsze, tym bardziej, że nie ma jak wrócić do starych.

Współczesny system "demokracji liberalnej" promuje bezpieczeństwo i zniechęca do umierania za poglądy - i nikt nie powie, że jest mu z tym źle; strach przed utratą życia w zamachu o zasięgu nuklearnym - a zagrożenie atakiem z użyciem broni atomowej jest całkiem realne - popycha nosicieli "memów prewencji" - strażników systemu - do drastycznych, prewencyjnych kroków - do powszechnego, profilaktycznego skanowania w poszukiwaniu wszelkiego malware'u - "złych pomysłów" możliwych do realizacji - np. szperając w naszej korespondencji. I chociaż słusznie protestujemy przeciwko takim praktykom, to z drugiej strony oczekujemy przecież skutecznej ochrony przed międzynarodowym terroryzmem (bo cokolwiek rząd robi - ironia - zawsze jest to wymierzone przeciwko terrorystom lub w trosce o nasze dzieci) - i bądź tutaj mądry i wskaż złoty środek. Koniec końców w zamian za poczucie otępiającego bezpieczeństwa system żąda od nas ofiary z prywatności, i wielu, być może zbyt wielu, jest w stanie się na to zgodzić.

Czy uprawiam teraz usprawiedliwianie Wielkiego Brata wraz z całym jego wścibskim systemem Ministerstwa Prawdy i Miłości? Na pewno nie. To może wyrażam tylko bezsilność w obliczu kół mielących historię - jak można wszak walczyć z Zeitgeistem - wspinając się na barykady? Beznadziejny byłby ze mnie rewolucjonista, ale nie po drodze mi z Kubusiem Fatalistą. Faktem jest, że nie wiadomo do kogo mieć dzisiaj pretensje za zło tego świata, ale prawdą jest również, że nie musimy zgadzać się na wszystkie, wciskane nam na siłę szczepionki. I chociaż próbuję jakoś zrozumieć orwellowskie zapędy rządzących, którzy robią co mogą, by ich głowy nie turlały się po ulicach w razie powtórki z WTC, to wierzę jednocześnie w spryt i odwagę ludzi takich jak Snowden, że nie okażą się obojętni na wygodne pomysły polityków. Nawet jeśli rząd musi podejmować trudne decyzje, my nie musimy udawać, że nie mamy nic przeciwko (inspirational music). To tylko banalna zachęta do osobistej prewencji przeciwko prewencyjnej instytucjonalnej opresji. A tego, póki co, nie mogą nam jeszcze zabronić.
     

wtorek, 11 czerwca 2013

A na filozofii to uczą myśleć i w ogóle

Raz na jakiś czas z woli własnej lub zupełnym przypadkiem kilku filozofów zbiera się w jednym miejscu by zagrać stary, sadomasochistyczny kawałek, który leci mniej więcej tak – czemu nikt nas nie chce słuchać? Czy nikt nas nie słucha, ponieważ nikogo nie obchodzi, co mamy do powiedzenia, czy też z powodu naszego wyrafinowanego języka? A może dlatego, że oprócz nas nikogo tutaj nie ma? I jak by nie było, nie dziwi zdumienie filozofów, że szkoła myślenia nie cieszy się popularnością na jaką powinno zasługiwać miejsce o tak dostojnych ambicjach – bycie szkołą myślenia. I słowo daję nawet jako absolwent tak elitarnej instytucji nie jestem pewien czy filozofia tego myślenia rzeczywiście uczy – czasem wydaje mi się, że myślę lepiej niż inni, czasem że jest zupełnie odwrotnie – ale jednego można być pewnym – cudzych myśli tam nie brakuje. No i ktoś mógłby słusznie powiedzieć, że dostęp do cudzych myśli myślenie nasze przynajmniej trenuje, i obcowanie z nimi w dobrym myśleniu może tylko pomóc. Że nawet jak człowiek do samodzielnych myśli nie dojdzie, to będzie miał już garść myśli wypróbowanych, którymi warto sobie głowę wypełnić – tymczasowo, a może i na stałe. I będzie to racja, z tym zastrzeżeniem, czy nie można tego robić w innym miejscu i z podobnym skutkiem?

Dobre myślenie, jak dobra robota, jest czymś pożądanym zawsze i wszędzie, to po prostu cnoty o zasięgu uniwersalnym. Nie dziwi wiec, że na pytanie o to kto potrzebuje filozofii, filozof z uzasadnioną przesadą odpowie, że każdy. A nawet jeśli filozofia nie jest dla wszystkich, to wydaje się, że w ten lub inny sposób filozofia jest światu po prostu potrzebna. Jakoś. Lecz chociaż różni ludzie rozmaitym hołdują mniemaniom, to wśród szerokich kół zajęcie to, uprawianie filozofii czyli, ma opinię aktywności nie tylko niezwykle zagmatwanej ale i niezbyt użytecznej. Do większości wszak rzeczy filozofii żadnej nie potrzeba. To ustrojstwo czy tamten wihajster robi się/działa zwykle tak i tak i jest to dość proste, a nie żadna tam filozofia. Jeśli w przyszłości ludzie lub komputery będą na tyle inteligentni, że wszystko wokół będzie łatwe i przyjemne, to potrzeba filozofii z pewnością zaniknie zupełnie. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że filozofią zajmują się ci, dla których codzienne sprawy to właśnie takie niemiłosiernie splątane egzystencjalne supły, i jeśli tak jest, to pierwszymi pacjentami klinik zajmujących się filozoficznym doradztwem, a raczej od-radztwem, będą pewnie sami filozofowie.

Powstaje naturalne pytanie – po co w takim razie wybierać tak dziwny kierunek? – co prowadzi do naturalnej odpowiedzi – to nie jest dobry czas na studia z filozofii. Ale nie czarujmy się – to nie jest dobry czas, żeby studia jakiekolwiek, a zwłaszcza studia humanistyczne, podejmować w ogóle. Z filozofią jest ten problem, że otwiera ona – naprawdę w to wierzę – nieświadome umysły na świat pełen możliwości, i gdy człowiek zaczyna już niemal wierzyć, że potrafi latać wśród idei zawieszonych w pleromie, zderza się go brutalnie ze ścianą spraw praktycznych i nieprzyzwoicie codziennych. Jego rozbudzone nadzieje i marzenia gasną wtedy jak płomyk na wietrze, zwykle po cichu, w oparach depresji. Okazuje się, że nikt nie chce ludziom płacić za czytanie książek, a filozof, jak albatros, potyka się tylko o własną, wypełnioną możliwościami wielką głowę.

 Nie jestem pewien czy powinno się do filozofii ludzi zachęcać, czy może wręcz przeciwnie – to zniechęcenie byłoby bardziej właściwe. Czasem wydaje mi się, że nikt tak do filozofii nie potrafi ludzi uprzedzić jak sami filozofowie. Kilka lat temu jedna z moich nauczycielek próbowała zapoznać klasę z arystotelesowską koncepcją możności i aktu – w swoim naiwnym przekonaniu, że wielkie idee należy przekazywać w sposób nieskomplikowany, jęła przewracać butelkę z wodą mineralną – butelka jest w możności, by lec na tej ławce – mówiła z nabożną czcią wobec niezmierzonych głębi starożytnych mądrości – a teraz, bach, butelka leży, leży w swym osiągniętym, zaktualizowanym akcie. Podnosiła wtedy oczy znad swego biurka, gdzie przed chwilą dokonało się aktualizacyjno-potencjalne misterium, by ujrzeć w naszych leniwie rozchylonych ustach i niewinnie rozbieganych oczach niespodziewane, ale jakże okrutne zdziwienie – to wszystko? – Pytały promienne twarze, a gdzieś z boku pękał balon z gumy do żucia – Arystoteles odkrył przewracające się butelki? Kiedyś to naprawdę łatwo było zostać uczonym!

Nie ulega wątpliwości, że studiowanie filozofii jest szkodliwe ze względów materialnych. Studiowanie filozofii jest idealne jeśli oprócz tego potrafisz robić coś jeszcze, np. programować lub grać na banjo, ale sama filozofia jest dobra tylko dla ludzi, którym obca jest koncepcja posiadania „fachu w rękach” i którzy marzą po prostu o pracy na uczelni – a że uczelnie częściej dzisiaj zwalniają pracowników, niż zatrudniają nowych... No właśnie. Nie mówię, że filozofia nie jest fajna. Jest fajna. Rozwija. Uczy. Bawi. Człowiek po filozofii wie albo przynajmniej wydaje mu się że wie, co i jak. Na filozofii miło się spędza czas czytając fajne książki i dyskutując z ciekawymi ludźmi, podobnie jak miło się spędza czas grając w Star Crafta – i w jednym i drugim przypadku robimy to jednak tylko dla siebie. Można się spierać, co przynosi więcej pożytku, lektura Nietzschego czy zabicie zerga, ale to przecież kwestia umowna, co nie?

Mimo to filozofię warto studiować z wielu powodów, ale na pewno nie z tych, którymi reklamują się zwykle sami filozofowie. Najgorszy sposób promowania filozofii to wskazywanie na znanych i lubianych, którzy w którymś momencie życia liznęli byli trochę „umiłowania mądrości”. Jednym tchem wymienia się takie tuzy intelektu jak Richard Gere, Witali Kliczko lub nasz rodzimy Palikot, zupełnie jakby bycie aktorem, bokserem czy Palikotem zależało od lektury Sartre’a, Husserla lub Heideggera. Innym razem oblepia się strony pro-filozoficzne skeczami Monty Pythona – pamiętasz ten skecz o filozofach, jak oni, no, grali w piłkę? Zabawne! I nie wiem, czy to znaczy, że filozofowie są fajni, bo to zgraja niezłych dziwaków, czy jesteśmy cool, ponieważ śmieje się z nas kultowy kabaret. Jak ktoś chce mnie przekonać, że potrafi myśleć, no to niech po prostu powie coś ciekawego.

 Humaniści drżą ze strachu przed demokratyzacją ich dziedziny, a jeśli prawdą jest, że filozofia (obok matematyki) to królowa nauk, to nie dziwmy się, że wymaga się od niej tego samego, co od innych, współczesnych europejskich monarchiń – że w zamian za państwowe dotacje obiecają dostojnie snuć się po swoim muzealnym zamku, i że nie będą zbyt często niepokoić poddanych przemyśleniami na temat tego, jak powinni żyć. Programowa niechęć niektórych filozofów do spraw pragmatycznych sprowadza się czasem do przekonania, że teoria z definicji jest nie do pogodzenia z praktycznym zastosowaniem, a przecież to nieprawda. Zamiast mydlić ludziom oczy o nauce myślenia i ośmieszać publicznym sporem o przedmiot filozofii, należy przedstawić konkretne problemy jakie rozważa się pod etykietką filozoficzności. Jeśli filozofia służy tylko filozofom, równie dobrze można ją uprawiać w wolnym czasie – jako po prostu ciekawe zajęcie – jeśli jednak jest to nauka, która mówi nam coś nowego o świecie, to i jej miejsce, podobnie jak miejsce innych nauk, jest na uniwersytecie.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Jakie to do pomyślenia


Czasem spotykam kogoś, kto mówi mi, że on to właściwie nie wie o co chodzi, ani tu, w tym zadaniu z matematyki dyskretnej (wszak to tajemnica powinna być), ani tam, w polityce, w Korei Północnej na przykład. Kiwam wtedy głową, nie żebym miał coś do powiedzenia na te tematy, a nawet jeśli, to z doświadczenia wiem, że i tak nie powinienem się odzywać (czemu? No po prostu lepiej nie. Lepiej nie) - kiwanie głową to jeden z tych niemych i łatwych komplementów, na które zawsze łasi są ci wszyscy naciągacze niezasłużonej sympatii i zrozumienia - kumam, kumam. I - ja też, ja też. I wiem, wiem - jestem okropny. A przecież wcale tak nie myślę. No bo przecież gdybym tak myślał, to bym się tym nie chwalił - nigdy nie mów co myślisz przy obcych - to taka praktyczna zasada. Don Corleone approved. Okropne?

 Myślenie. Jaki to niewdzięczny temat. Biorąc się za takie filozoficzne starocie, człowiek któremu miłość do filmów mafijnych nie pozwala mówić o sobie, musi zacząć od kosmitów, a skończyć gdzieś na Bogu. No po prostu musi. A skoro i przy obcych lepiej unikać prywatnych wynurzeń (co bywa i tak bezcelowe przy ich telepatycznych odmianach), a osobowe transcendencje z rzadka dają się zaskoczyć - w końcu większość czasu spędzają na umysłowym szpiegostwie - to może lepiej pójść w zupełnie inną stronę. W jakimś dziewiczym kierunku, myśleniem do tej pory nie skażonym. Na przykład w kierunku bezmyślnym.

 Nie-myślenie. Niemyślenie, podobnie zresztą jak nie-czytanie, ma wśród osób myślących i oczytanych jak najgorszą z możliwych opinii. Jeśli na co dzień czujesz się radosnym bezmózgim zombie, któremu obce są egzystencjalne zmartwienia, a los, przez konieczność lub przypadek, rzuci cię w tłum ludzi znających takie słowa jak, nie wiem, różne mądre słowa, i czytających takich autorów jak, no, różnych z Ameryki Łacińskiej najczęściej, albo z Afryki, to możesz być pewien, że bardzo szybko dadzą ci odczuć kim jesteś i gdzie jest twoje miejsce - że jesteś zombie, a twoje miejsce jest na wydziale prawa. Lub na marketingu i zarządzaniu. Dranie.

Zauważyłem, i ktoś powinien wreszcie docenić moją spostrzegawczość, że ludzie (ludzie!) chętnie zrzucą z siebie zbędną myśl lub dwie, za prosty plan działania - zaplątani w nieprzejrzystych relacjach i dyskretnych konwencjach odbijają się od swoich pomysłów na przełamanie krępującej ciszy. A potem płacz i zgrzytanie zębami, i rozpaczliwe myśli o braku matematyki w komunikacji międzyludzkiej, i tylko drgawki na bezsennym łóżku i rozkopana kołdra. A niemyślenie, ta gimnastyka, ten postapokaliptyczny aerobik, wytęża wszystkie mięśnie na głowie, żeby spowolnić działanie mózgu. A powolny mózg siłą rzeczy rozciąga usta w szczerym uśmiechu. No i rozwija mięśnie. Przynajmniej na głowie. 

No i znając życie ktoś powie teraz, że o czym ja w ogóle, i że nawet jeśli próbuję coś twierdzić, to przecież tylko sam sobie zaprzeczam. A ja pamiętam, zupełnie jakby to było dzisiaj albo wczoraj, albo kiedy indziej, spotkanie grupy wsparcia dla osób z odsłoniętym nerwem towarzyskim - zmaltretowani i zastraszeni oglądali wspólnie filmy o żywych trupach, szukając w nich krwawego pocieszenia. I wierzcie lub nie, ale dostawali je, pocieszenie ukryte w śliskich wnętrznościach rozrzuconych po opustoszałych ulicach i niewidzącym spojrzeniu martwych szwędaczy. A to był zwykły dzień, z rodzaju tych szarych i lepkich, kiedy budzisz się w obcym domu jako ktoś zupełnie inny i zgodnie z wyznaczonym ci na taką okazję protokołem, żyjesz przez kilka godzin cudzym życiem, by wieczorem wrócić znów do siebie, nie mając pojęcia co się dziś właściwie działo. Ale czujesz się szczęśliwy. Też tak macie? Wątpię.