piątek, 1 listopada 2013

Filozofowie, którzy nienawidzą filozofii

Ech, filozofia. Fi-lo – język dotyka podniebienia – (li-ta) zo-fia – delikatne dmuchnięcie. Wydawać by się mogło, że w filozofię wbijają szpilki nie ludzie, lecz, no, barbarzyńcy pozbawieni humanistycznej wrażliwości. Podczas gdy wypada się czasem przyczepić do obiektu naszych westchnień, z miłości przecież, że coś tam przedmiot nie taki jak trzeba, metoda podejrzana, a i cel źle rozpoznany; lecz oddawać się bezwstydnej nienawiści, która dla tych wszystkich mięczaków przepełnionych religijnym resentymentem zdaje się uczuciem szkodliwym, destrukcyjnym i złym? Czepiać się z nienawiści? Nikt nie uwierzy, że kryją się tutaj jakieś dobre intencje. A aspektowo każdy pozwala sobie na słodko-kwaśne chwile nienawiści do filozofii i nie mówcie, że nie. Większość wkurza oderwanie filozofii od nauk przyrodniczych, resztę zbytnie z nimi flirtowanie. Jedni, nie ruszając się z fotela, zamknęliby świat we wszechogarniającym systemie (heglizujący holiści), inni woleliby babrać się w materialnym brudzie (przebrzydli empiryści). Część uwiera niepraktyczność filozofii, a pozostałych skupianie na kwestiach społecznych. A mnie ostatnio znowu zirytował Kieślowski, więc jestem wykurzony na filozofię religii. I na kino w 3D, ale o tym później. No jak można być filozofem religii? 

Jak można być filozofem religii? – Pytałem siebie na widok płonących szczątków samolotu – uwaga spojler – w finałowej scenie Przypadku. Nie, zmyślam. Moją pierwszą myślą było, że to strasznie słabe zakończenie jest. Później obejrzałem Hannah i jej siostry, no i się zaczęło. Przypadek (i naprawdę nie mogę ścierpieć tych snobistycznych kinomanów polecających filmy Kieślowskiego przy okazji różnych dyskusji o przypadku) pokazuje, że życiem, uwaga, rządzi przypadek. I coś tam o Bogu, komunizmie i mrugający Jezus. Istnieje teoria, według której Woody Allen, podczas kręcenia Hannah i jej siostry, okiem mrugającego Jezusa puścił do kieślowskiego Przypadku, no cóż, oko (Kieślowski w Przypadku nawiązuje do Manhattanu). W obu filmach bowiem bohaterowie szukają sensu życia w pozbawionym sensu świecie – w filmie Kieślowskiego sens można odnaleźć (między innymi) w religii, a w filmie Allena, po odrzuceniu opcji żydowskiej, katolickiej i hare-krysznowej, sensem jest po prostu czerpanie radości z życia. I kino. Ale nie w 3D. Im więcej Sandry Bullock w 3D, co jest ok, tym jednak mniej fabuły. Takie tam niespodziewane refleksje po Grawitacji

Tak czy siak, w jednym i drugim obrazie (Przypadek vs Hannah i jej siostry) występuje mrugający Jezus. Ale poważnie mrugający, a nie jajcarsko, jak ten z Dogmy. Mrugający Jezus otwiera lub zamyka oczy w zależności od miejsca, z którego na niego patrzymy. Kiczowate dewocjonalia w filmie Kieślowskiego stają się katalizatorem metafizycznych uniesień, którym ulega Bogusław Linda modlący się agnostycznie do Boga z prośbą, żeby Ten (skoro już się zebrał w sobie Boguś, i w Niego, bo w Kogo Innego, uwierzył) w ogóle istniał. W filmie Allena, Woody stoi przed straganem z religijnymi gadżetami, kiwając się z boku na bok, aby z tego jezusowego mrugania wykrzesać jakieś kosmiczne znaczenie. Po chwili wzrusza ramionami i idzie dalej. Bo to jak wciskanie bezsensownego guzika, przy którym wisi tabliczka z ostrzeżeniem, że wciśnięcie go nie ma żadnego sensu – klik – hm, rzeczywiście. I masz babo placek – tak samo jest z filozofią religii. No co, może nie? Tylko tabliczki ostrzegawczej brak. 

Filozofia religii. Filozofia religii interesuje się sprawami, na które każdy, dosłownie każdy ma jakieś zdanie – czy to nie irytujące? Filozofia religii analizuje argumenty, z których jednocześnie wynika, że Bóg istnieje lub nie istnieje – no sami powiedzcie, czy jest to poważne? Filozofowie religii bronią teizmu ściemniając przy tym, że uprawiają niekonfesyjną filozofię – no naprawdę – czy oni atrybuty Boga i jego domniemaną cudowną aktywność w świecie wydedukowali, ot tak, z głowy? Koniec końców okazuje się, że filozofia religii to tylko zbiór ekstrawaganckich twierdzeń charakteryzujących się niedostatkiem przemawiających za nimi dowodów. I słowo daję, tak właśnie jest, a ja czytam tych wszystkich Plantingów tylko po to, żeby robić na złość tępym ateistom. No bo ja przecież jestem taki przekorny. Być może przemawia przeze mnie teraz ogólne jesienne rozdrażnienie, chociaż nie sądzę by mój męski, czyli obiektywny mózg, mógł zostać rozproszony przez jakieś przyziemne, babskie namiętności. To pewnie tylko kwestia okolicznościowych hormonów. Za jakiś czas mi przejdzie.

Filozofia religii przypomina mi pewną psychiatryczną ciekawostkę. Pół wieku temu - Milton Rokeach - kreatywny psycholog z Michigan, zamknął w jednym ośrodku trzech facetów, którzy myśleli, biedni schizofrenicy, że są Jezusami. To pomysł, na który sam mógłbym wpaść, wszak mam tendencje sadystyczne i nie obchodzą mnie etyczne konsekwencje (bo przecież, po wittgensteinowsku [a co tam], kwestia następstw czynu jest nieistotna). Spotkanie trzech Jezusów nie sprawiło jednak, jak sądził psychiatra, że absurdalność sytuacji w cudowny sposób uleczy nieszczęśników z ich nadprzyrodzonych ambicji – jak można (można-nie-można) się było spodziewać, nastąpił proces racjonalizacji. Pierwszy Jezus uznał, że pozostała dwójka samozwańczych Jezusów jest, no, samozwańcza i nie oddaje mu czci, ponieważ to roboty (ewidentne szurnięcie transhumanistyczne). Drugi Jezus doszedł do wniosku, że właściwie a niech im - zapasowym Jezusom - będzie, mogą sobie być bogami, ale pomniejszymi (szurnięcie życzliwo-politeistyczne). Trzeci Jezus jednak, co zaskakujące, praktycznie w ogóle się nie przejął. Czemu? No bo przecież zamknęli go z pacjentami szpitala psychiatrycznego (najpodstępniejsza odmiana szurnięcia i ponoć niezwykle popularna - szurnięcie logiczne). Gdyby to była bajka, na końcu okazałoby się pewnie, że ten ostatni Jezus jest Jezusem prawdziwym. Ale niestety, oni wszyscy byli chorzy.