wtorek, 30 grudnia 2014

Arirang, Arirang

Podróże. Czasem wchodzę do autobusu i jadę, ot tak, byle przed siebie, skasowawszy bilet ulgowy, doktorancki, nie ma takich, są, mogę pokazać legitymację i nawet zaświadczenie z uczelni, że prowadzę zajęcia, poproszę, no i co, no faktycznie.
Ruszamy.
Przystanki mijają mnie za oknem jak spragnione miłości zużyte serca, których nikt nigdy nie chciał sobie przeszczepić i wypełnić oksytocyną. Tak, jestem beznadziejny w porównaniach, jak ci ludzie, co to chodzą do kościoła tylko w dni nieparzyste. Ale ostatnio wchodzi staruszka, a ja co, ustępuję miejsca, wciąż to robię, nawet dzisiaj, gdy świat, wszystko, ech, to opowieść na inną okazję, a ona rozsiada się wygładzając zakurzone fałdy wokół ust, oczu i siatek z zakupami, którymi obstawiła się jakby dla utrzymania równowagi.
Zagaiłem życzliwie, bez sensu.
- Wojna - mówię. - Założę się, że pamięta pani wojnę.
- Owszem - przyznała staruszka. Ze zmarszczek na jej czole, nad którym w aureoli siwych włosów skrzypiała ciasno zawiązana babcinowa chusta, dobrotliwie uśmiechał się do mnie papież (zgadnijcie, który). - Podwawelska.
- Co?
- Kiełbasa.
Starość, myślę. Starość, wojna i dewocjonalia. To mi coś przypomniało, więc:
- Założę się, że nie oglądała pani tego nowego filmu, w którym Seth Rogen i ten drugi robią wywiad z Kim Dzong Unem.
- Owszem - znów przyznała staruszka, a spodziewając się kolejnej wypełnionej demencją deklaracji, zajęło mi trochę czasu, żeby przetrawić ciąg dalszy: 
- Oglądałam. Z Jamesem Franco.
Byłem w szoku. Wydawało się, że wszyscy są w szoku, nawet kierowca, bo zatrzymał nagle autobus, ale to tylko przystanek.
- I co, podobał się pani? - zapytałem niecierpliwie.
- Nie - pokręciła głową ze znawstwem. - To gówno.
Tym razem nie byłem zdziwiony. Staruszka wyraziła powszechną opinię, opinię tak powszechną, że zaczynałem powoli powątpiewać w swój uniwersalny gust filmowy, gust, który do niedawna bez większych zgrzytów podzielałem ze światową większością anonimowych krytyków.
- Korea Północna - powiedziałem. - To przecież taki ciekawy kraj.
- O tu się jebnij - rzuciła, stukając wykrzywionym artretyzmem palcem, no cóż, o tu, w to miejsce. Trochę się zdenerwowałem, bo to jak w tych spełnionych koszmarach nieśmiałości, gdy albo boisz się odezwać, żeby nie palnąć czegoś głupiego, albo żeby nikt się nie dowiedział (zwłaszcza ty sam), że po prostu jesteś kretynem.
- Co pani może wiedzieć... - broniłem się, lekko zbity z tropu. - Pani to pewnie uciekała z kina na widok jadącego pociągu.
- Aż tak stara nie jestem.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi.
 Rozmowa utknęła na przełęczy implikatur, porzucona i ranna w stopę. Arirang, zanuciłem w myślach, Arirang.
- A drugą część "Głupiego i głupszego" widziała pani? - zaczepiłem jeszcze, już bezpiecznie, bo odpowiedź mogła być tylko jedna.
- Jeszcze większe gówno - odpowiedziała i papież na jej czole puścił do mnie oko.
- Tak - zasmuciłem się, a staruszka jakby czytała w moich myślach:
- Fekalne gagi wypluwane na wtórną fabułę i głupich ludzi zza gumowej maski naciągniętej na starą twarz Jima Carreya, w którego pustych oczach, do których nie sięgał przyklejony uśmiech, już dawno zgasły ostatnie iskierki humoru, i tylko czerstwe zmęczenie i niezaleczona depresja, demony... To mnie przerażało, to był horror! - staruszka zrobiła wielkie oczy i odsłoniła wielkie zęby (nawet nie pytałem). - Ale nikt mi nie zarzuci, że nie wiem o czym mówię, bo jestem wielką fanką, niech mnie ktoś powstrzyma, pierwszej części, więc należę do kręgu wtajemniczonych.
- Ma pani rację, no faktycznie jest tak, jak pani mówi, ale to z Koreą Północną, to ten film nie był wcale taki zły i to nie tylko mój sentyment do...
- Nie będę się powtarzać.
- Ech - wiedziałem, co mam zrobić. Okropne staruszki.



   

wtorek, 25 listopada 2014

Imperator fabularny

     Kościół, czyj Kościół, niech będzie, że Imperatora, zrzeszał niezbyt liczne grono fanatyków informacji pozafabularnych. O co w tym chodzi i jak to możliwe, to dosyć, dosyć, dosyć skomplikowane. Chociaż nigdy mnie nie zapraszano na spotkania tych szaleńców, to starałem się żadnego nie przegapić. Miałem nawet ulubione miejsce, z którego, przyczajony, napinałem błony bębenkowe próbując uszczknąć coś z przypadkowych prób wyjścia poza narrację. Te rzadkie momenty wytrącały mnie jednak z uśpionej obserwacji w świadomy nagle nurt zdarzeń, w którym od początku wszystko się ze sobą wiązało, bo ulica skręcała łagodnym łukiem w kierunku rzeki, nad którą ciężko rozpłaszczył się most i dopiero dalej, wśród drzew i chodników, zza pękniętej ściany widziałem Johna, który przechadzał się między przyjaciółmi, jakby spacerował po linie zawieszonej nad zdrowym rozsądkiem.
     John pił herbatę, palił papierosa i strasznie cmokał, podczas gdy Steve, Sue i Mary dopiero szukali dla siebie zajęcia.
    - Cmok! - John zainaugurował pierwszą scenę, a reszta poszła siłą logicznych konsekwencji lub inercjalnych skojarzeń. – Czy widzicie jak składam usta w dzióbek? - zapytał. - Umówmy się, że od teraz dzióbek oznacza, że mówię różne ważne rzeczy, cmok, poważnie. Marks, cmok. Za mało się dzisiaj mówi o Marksie. 
    Steve kręcił niezadowolony głową, ale to mu jakoś nie mogło wystarczyć, więc zaprzągł do kręcenia także rękę.
     - Daj spokój, John - przestał kręcić głową i już tylko ręka rysowała w powietrzu niewidzialną spiralę. - Przecież dzióbek zawsze oznaczał ważne rzeczy, a mlaskanie jest za każdym razem poważne - wziął głęboki wdech. - Spójrzcie lepiej na to... – Wymachując ręką skupiał na sobie uwagę zebranych. – Od dzisiaj wyrażam irytację wyłącznie w ten sposób! Machu, machu i kręcenie! Kręcę na Marksa i socjalizm! 
   Mary była krótkowidzem, lecz nikt nie potrafił jej zmusić do noszenia okularów. Chcąc ocenić memetyczny wynalazek Steve’a podeszła zbyt blisko kręcącej się dłoni i - pac! - odleciała do tyłu trzymając się za twarz.
    - Mój nos! – skarżyła się, ale Steve, niezrażony ciosem, rozkręcał swój gest coraz szybciej, coraz bardziej zirytowany próżnością Mary oraz tendencją do wygłaszania oczywistości typu:
    - Twój nos - przyznała Sue, głaszcząc Mary po wystających łopatkach, między którymi ktoś (pewnie Steve) rozpiął nieprzyzwoity transparent. – Twój nos do końca życia na tej nieszczęsnej planecie, na której błąkamy się bez celu jak te ryby, co to wyszły z oceanu do dżungli miliardy lat temu...
    - Jak bez celu, skoro do dżungli? - irytował się Steve. - Od słuchania tych głupot boli mnie już ręka. John, czy wiesz coś nowego o Imperatorze?
     John siedząc na kanapie z ironicznym uśmiechem gasił papierosa, poprawiał kołnierzyk i zawiązywał sznurowadło. Nigdy nie potrafił wykonać żadnej z tych czynności porządnie, więc zawsze chodził w źle ułożonej koszuli, wciąż potykał się o swoje sznurowadła i nieustannie wzniecał pożary. Słysząc pytanie Steve'a uniósł nonszalancko brwi:
   - Cmok?
   - Cmok? - rozkręcona irytacja Steve'a zaczynała grozić przeciągiem. - Z takim cmokaniem to...
   - Bo nie możesz tak po prostu, John - wtrąciła się Sue. – Nie możesz tak cmokać bezkarnie, kiedy cała moralność, etyka...
    - Etyka? – John aż zakaszlał, zdumiony. - Chcesz mi mówić o etyce cmokania?
    Jego zdaniem sarkazm niszczył każdy argument, wiec:
     - Mlask, a co z etyką mlaskania? 
    - Ja wyjaśnię – zgłosiła się Mary, mówiąc przez nos. – Bo widzisz, John, możesz rozpowiadać wokół, że Sue jest kretynką, ponieważ pisze wiersze...
     - Żeby tylko...
    - Ale ty tak naprawdę kochasz poezję i nic z tym nie zrobisz. Nie możesz mieć etyki przekonań, jeśli nie jesteś za swoje myśli odpowiedzialny. Ale etyka cmoknięć... - Mary złożyła dłonie jak do modlitwy i przez moment czułem, że zwraca się tylko do mnie. - To etyka założeń. A założenia jak cmoknięcia można przyjmować zupełnie na chłodno i sprawdzać co z nich wynika, co z nich wyniknie w jednym miejscu, a co w innym... - Puściła oko. Do kogo? Pewnie do Steve'a, bo zaraz: - Steve wie. Steve wie, że nie należy do założeń mieszać emocji ani życia, i chociaż kiedyś miałam z tym problem, to teraz lepiej to rozumiem.
     - Tak - przyznał Steve. - Mary ma rację i to nie tylko dlatego, że referuje moje poglądy.
    Steve złożył wstrzymane w bezpłodnych cyklach dłonie wzdłuż ciała i zamknął oczy i nagle dla wszystkich stało się jasne, że nie opracował jeszcze nietrywialnego sposobu sygnalizowania głębokich przemyśleń.
    - Kończąc lub zaczynając cmokiem, dzióbkiem czy mlasknięciem... - zaczął ostrożnie, z wysiłkiem, ale po chwili jakby coś w niego wstąpiło, bo uniósł się o kilka centymetrów ponad podłogę i dryfując leniwie wzdłuż wzorzystych linii na dywanie, kontynuował natchnionym głosem: - Kończąc w ten sposób jesteś odpowiedzialny za konsekwencje wygłaszanych twierdzeń, podejmowanych kroków, akcji, a więc za wszelkie inicjatywy przypieczętowane aprobującym ciamkaniem... - zrobił krótką pauzę, by zmierzyć głębię wywołanej ciszy (była niemal doskonała). - Co jednak ważne - podźwignął urwaną myśl. - Co jest istotne, co jest nieuniknione, niezbędne, niemożliwe do zakwestionowania, to...
   Steve otworzył oczy, wylądował miękko na ziemi i rozejrzał się po twarzach współwyznawców. Wiedział, że są w jego mocy, elastyczni, gotowi, w napięciu gotowi, wchłaniający, ale coraz mniej jakby, bo coś uciekło, wymknęło się i rozmyło, słowa rozbiegły się, sturlały z języka, zawisły na wargach, a on nie mógł ich zlizać, odgryźć, wypluć, koszmar, koszmar, co się dzieje, może chociaż puenta jakaś, ratunek: - Bądź bardziej ostrożny, John, i staraj się nam nie wmawiać, że, że pozwolę sobie wrócić do naszej ostatniej rozmowy, że co jeśli... - jakieś szmery w tle, zniecierpliwione szurania. - Co jeśli de facto, de facto - nawet łacina nie chciała mu pomóc! - Jeśli de facto Imperator istnieje (och!), że co jeśli Sue ci pozwoli...
    - Istnienie Imperatora jest niemal pewne - żachnął się John, zupełnie już odczarowany.
    - Każde założenie obciąża cię moralnie - dokończył Steve, zasapany i zmęczony.
    - To nie jest założenie.
   John wstał z kanapy, zrobił kilka kroków w moim kierunku, ale chyba mnie nie zauważył, bo za chwilę wrócił na miejsce. Zaczynałem dostrzegać coś automatycznego w jego zachowaniu, coś nieznośne sztucznego i może gdyby ta sztuczność była trochę bardziej naturalna, gdyby mi nie przypominała czegoś innego...
    - No, chyba że tak czujesz po prostu - wtrąciła Mary, trochę zawiedziona, że temat Imperatora nie chwycił, trochę nawet bardziej zawiedziona wypompowaniem się Steve'a. - Intuicyjnie czy coś. Wtedy spoko, twoja sprawa, nikogo to nie obchodzi. Niemniej wybieraj założenia raczej pod kątem efektu, a nie osobistych preferencji.
    John zbladł. Wiedziałem, że jako jedyny w całej grupie cenił logikę, stąd imputowanie mu ciągot do emocjonalnych intuicji uważał za obraźliwe. Do tej pory wydawało mu się także, że wystarczy dobrze uzasadnić swoje przekonanie, że wystarczy pilnować reguł gry, a teraz się okazuje, że to kwestia konsekwencji, że to arbitralny utylitaryzm.
     Ale nawet gdyby przyjąć - zastanawiał się - że Imperator jest wymyślony, albo nie, że to ja raczej, ja lub on...
     - Ależ tak! – Wykrzyknął. - Oczywiście!
     I zaraz, dosyć histerycznie:
     - Ależ nie! To absurdalne!
    Ojej, pomyślałem, a spojrzenia grupy świdrowały twarz Johna, z której żółtą kaskadą niczym stara tapeta odklejała się maska racjonalisty, odsłaniając splątane kable i koła zębate, przekaźniki i tranzystory. John próbował jeszcze zbierać z podłogi skurczone resztki swojej tożsamości, jednak było już za późno. Był robotem. (głupie, co?)
    - Wszyscy jesteśmy tacy sami! - Wybuchnął, ale nie dosłownie, że eksplodował, po prostu się rozpłakał sypiąc wokół fontanną iskier.
    - Nie... - podpowiadałem mu. -  To wy jesteście tacy sami, a ja jestem inny! Ja, ja, czyli John, jestem spójny z historią!
    - John... - Zaczęła Sue, lecz nie potrafiła powiedzieć nic więcej zaskoczona faktem, że okazał się taką wrażliwą maszyną.
    - Robot, nie robot, John się rozpłakał więc przegrywa dyskusję - zadecydował Steve. - Już dawno podejrzewałem, że to cyborg.
    - Jak już, to android - prychnął robo-John. Jedną ręką klepał rozżarzoną iskrami kanapę. - Przez wasze manipulacje znowu coś podpaliłem.
   - Myślałam, że roboty kierują się zasadami - wzdychała Sue.  - Że chociaż są pełne idealizmu i algorytmów, to się nie będą wykręcać programem...
      Sue jako jedyna - oprócz Johna - mierzyła się z myślą, że elektroniczny John nie pasuje do tego miejsca, świata i całej reszty, i nawet obwiniała za te zmiany Imperatora. Nie miało to dla niej większego sensu - Sue nie była zbyt bystra - ale coś tak jednak czułem, że może mieć rację.
    - Kieruję się czym chcę - stwierdził John, uśmiechnął się mechanicznie i przełykając nadmiarowe bity powiedział:
    -  Wiem coś nowego o Imperatorze.
    Wreszcie! - ucieszyłem się, ale zaraz inna myśl - szalony uparciuch! - jakby coś mi się przypomniało. John zdawał się wiedzieć coś nowego o Imperatorze, więc wszyscy przylgnęli do niego w łapczywym oczekiwaniu na oświecenie. Zaczął padać deszcz, nadciągała burza oraz zbliżał się koniec świata (nieco dziwne). Ulice opustoszały i tylko wiatr znad rzeki przyklejał do mnie wilgotne liście. Zastanawiałem się, czy to życzliwość ze strony natury, że mnie tak zabezpiecza przed wodą i chłodem, dodatkowy afront czy jednak nic nieznaczący przypadek, ale postanowiłem żywić przekonanie - postanowiłem, ponieważ potrafię z łatwością zmieniać przekonania oraz karmić je dowolną treścią - że to był miły gest.
    John cmoknął i powiedział coś, czego przez szum deszczu nie usłyszałem, a musiało to być absolutną prawdą, bo:
    - Imperator? – przestraszył się Steve. – Imperator nas podsłuchuje? 
    Byłem już nieźle przemoczony, ale nie mogłem przestać podsłuchiwać. 
    - I podgląda… - wyszeptała przez spuchnięty nos Mary, ale nie mogłem przestać podglądać. 
   Sue wodziła po pokoju niewidzącym spojrzeniem, ale nie mogłem przestać kazać jej tego robić, nie mogłem lub tylko nie chciałem sprawić, by skupiła wzrok na czymś konkretnym.
    - Imperator, ale nie Darth Vader, nie Palpatine, zupełnie nie jak w "Star Treku"… - powtarzała bezmyślnie te wszystkie głupoty, które przychodziły mi do głowy.
    - Zupełnie nie jak w "Gwiezdnych wojnach" – poprawiła ją Mary, żeby było jasne, że robię to specjalnie. 
    - Nieważne – Steve zakręcił ręką. Zaimponowało mi, że się tak pilnuje i przykłada do nowego gestu, ale tak naprawdę wiedziałem, że zawdzięczam to wyłącznie sobie.
    - Nieważne - powtórzył. - Nieważne, nieważne!
   - Imperator! Widzę go przez dziurę w ścianie! - John wskazał na mnie palcem i coś w jego wnętrzu zaświeciło elektrycznie, ostrzegawczo. – A myślałem, cmok, że to jego portret, cmok, a to przez cały czas był on!
    - Nie podoba mi się to zsynchronizowanie i im dłużej o tym gadamy, tym mniej ma to sensu - stwierdziła Mary, a jej dalsza obecność powoli przestawała być uzasadniona.
   - Może by tak zacząć jeszcze raz? - spytałem poprzez Sue i wiem, że będąc na ich miejscu zaakceptowałbym ten pomysł.
    - Tylko tym razem zostaw mniej wskazówek,  potworze.
  Kto to powiedział? Nie ważne. Pewnie ja. Przecież od początku chodziło o mnie. Po chwili John przechadzał się między przyjaciółmi jakby spacerował po linie zawieszonej nad ludową psychologią.
    John pił herbatę, palił papierosa, ale, ale, ale nie wydawał żadnych dziwnych odgłosów, podczas gdy Steve, Sue i Mary obijali się bezmyślnie o ściany i o siebie nawzajem. 
   - Hej! - John zainaugurował drugą (trzecią, czwartą?) wersję pierwszej sceny, w której bohaterowie próbują uświadomić sobie naturę narratora, ale może tym razem - dla ich własnego dobra - dojdą do wniosku, że to strata czasu i pójdziemy dalej.
– Czy widzicie jak nie robię nic dziwnego z ustami? - zapytał John. - Umówmy się, że od teraz moja niemrawość mimiczna oznacza, że mówię różne ważne rzeczy, poważnie. Marks. Za mało się dzisiaj mówi o Marksie.
    Steve zagulgotał jak indyk i przyznał mu rację.

środa, 20 sierpnia 2014

Co ta tęcza

Co za spotkanie. Autobus, zaraz wysiadam, a ten się przysiadł. Gdybym powiedział, jak się nazywał, to od razu byłoby jasne, że wszystko zmyślam. Ot, stary gość. Gdy mówił, pluł małymi, kolorowymi kamyczkami. Nieco to dziwne, ale hej, co za różnica. Przeczesał zakurzoną brodę i powiedział:
– Dzielę ludzi.
Musiałem unieść brwi dość wysoko – wyobraźnia sadysty i matematyka podsunęły mi niepokojący obrazek – bo zaraz:
– Ale nie – zaśmiał się, zreflektowany – nie w sensie, że skłócam ich albo kroję. Tworzę klasyfikacje, rozumiesz. Mam dwie ulubione. Pierwsza jest taka: są ludzie, którzy widząc tęczę, zastanawiają się, co jest na jej końcu oraz tacy, którzy wiedzą, że tęcza w rzeczywistości jest okrągła.
Przyglądał mi się z tym głupim no-przyznaj-jaki-jestem-mądry wyrazem twarzy. Czegoś się musiał nie doczekać, bo znowu:
– Okrągła, czyli że nie ma końca – wyjaśnił.
– Mogłaby mieć koniec w miejscu, gdzie łączy się z horyzontem – zauważyłem ostrożnie i żeby było jasne, jaki jestem ostrożny, dodałem: 
– Chyba.
– Głupiś – kamyczek stuknął mnie w okulary. – Tylko ci drudzy mają pojęcie o czymkolwiek i mówią prawdę.
Drażni mnie, gdy ludzie w autobusie śpiewają lub nawijają o prawdzie, no i zaraz mój przystanek, no i byłem trochę ciekawy, więc żeby przewinąć do puenty:
– A ten drugi podział?
Już zanim otworzył usta wiedziałem, co powie. Nie, żartuję, wcale nie wiedziałem.
– No więc z ludzi wartych uwagi są też ci, którzy znają swoją wartość oraz tacy, którzy tylko znają coś wartościowego – wyrecytował.
– A… – zacząłem z uniesionym palcem, ale wciął mi się bezczelnie w uwagę:
– Jeśli dla tych drugich tym wartościowym czymś są oni sami, to tak naprawdę są tymi pierwszymi, którzy znają swoją wartość.
 Wzruszyłem ramionami. Okropne są takie ubiegnięcia. A ten się jeszcze zaczął znęcać:
– Bo ludzie o to pytają właśnie, że co jeśli ci drudzy bla-bla, więc uprzedzam, żebyś nie zdążył pomyśleć sobie, że mnie, nie wiem, zagniesz. Nie lubię tego, jestem na to zbyt wrażliwy. Wiadomo, możesz sobie myśleć, co chcesz, ale to uczucie, gdy ktoś sądzi, że mnie zaraz zagnie, a okazuje się, że nie, no, to przykre jest. Przykro na to patrzeć.
– Domyślam się.
Zwykle od razu czuję takie rzeczy, ale tym razem dość późno się kapnąłem, że jesteśmy podsłuchiwani przez parskające, chociaż dyskretne w oczekiwaniu na co dalej autobusowe twarze.
– Zaraz wysiadam – mówię, a z tyłu jęk spragnionego rozrywki zawodu.
– Znałem kiedyś gościa – tamten, niezrażony. – Straszny snob. A snob to ten drugi, to ktoś, kto wie, że coś ma wartość. Takiemu nie powiesz, żeby wyluzował, bo nic go nie śmieszy. Chodzi przejęty, że jest ta jakaś wartość, i że nie szanują jej, nie dbają o nią i tak dalej. Jak ja jemu, że dbają, to ten, że za mało. I wciska wszystkim i we wszystko tę wartość, nawet taką powszechną i popularną, tak-o, dla sprawy. 
– Tak-o?
– Tak-o – przytaknął, zrobił taki dziwny gest i strzepnął nagromadzone w zagięciach spodni kamyczki. – A tak naprawdę, to on się tym... Definiuje.
– Jeśli to dla niego ważne... – zacząłem się podnosić i przeciskać. – Mój przystanek.
– Nie powinno się bronić wartości, tylko ludzi – kontynuował. – Bo idee w ucieleśnieniu tylko, a nie w abstrakcji realizują…
No i wysiadłem. Ech, wariaci.

niedziela, 27 lipca 2014

Erotystyka

– No to może zacznę, że niby wprowadzę w temat czy coś. A więc dziewczyna. Rzuciła cię dziewczyna i teraz ty, jako prawdziwy, resentymentem podszyty facet, będziesz się jej czepiał. Opowiesz mi z wybiórczymi szczegółami, jak się starałeś, a ona nie, że ty chciałeś, a ona nic, że ty tak, a ona że… 
– Ejże! Przyznaję, pierwszy raz topię smutki w szczerej rozmowie, ale coś tak czuję, że ten typowo męski koncert żalu powinien się był zacząć bardziej współczująco, szczególnie z twojej strony. Już nic nie mów, niech będzie. Fakt, zacząłeś beznadziejnie, ale to dobrze – mam się do czego przyczepić. Po pierwsze – to nie jest tak, że ja tego potrzebuję, że muszę ciężar zrzucić, wygadać się... Mogę z tym żyć i nikt mi nie powie, że hej, popatrz na duszę tego biedaka, jak on tęskni czy coś. Nie tęsknię, nie cierpię, nic. To nie mój styl. I nigdy by mi do głowy nie przyszło, aby gadać o tych wszystkich byłych dziewczynach, tak typowo o tym nawijać. Więc jeśli jestem teraz typowy, to przynajmniej ironicznie. Może trochę żałośnie. 
– Chodzi ci o to, że sam ze sobą teraz gadasz, że tylko do siebie mówisz? 
– To zdaje się działa lepiej, jak się o tym za bardzo nie myśli. No ale skoro już to powiedziałeś, to pewnie w interesie czytelnika, żeby przypadkiem nie poczuł się później, nie wiem, zaskoczony. I teraz ja zachowuję się dziwnie. No dobrze. Nawet jeśli rozmawiam ze sobą, to przecież wcale nie znaczy, że muszę oszukiwać, faworyzować którąś ze stron, jak podczas samotnej gry w szachy, gdy podkładasz się niby niechcący czarnymi, testując nowy debiut białych, pułapkę albo widły. Tak, wiem, zaraz powiesz, że podstawiam argumenty, że sobie przesłanki podrzucam pod akceptację, byle wygodniej. Ale to już na słowo musisz, musicie uwierzyć, że nie. I tak, zdaję sobie sprawę, że ktoś to przeczyta, że ktoś to może czyta właśnie, ale wierzcie lub nie, ta historia jest prawdziwa. Tak prawdziwa, jak prawdziwe są historie opowiadane przez facetów gadających do siebie. 
– Z tą różnicą, że ty w to nie wierzysz. Nie wierzysz, że jesteś schizem lub innym psycholem; uważasz, że jesteś całkiem normalny. 
– No jestem. A jeśli ktoś pomyśli, że to nie był żart, to, no. Dziewczyna! Dziewczyna, bo to o nią tutaj chodzi, nie żyje. Trudno. Skoro jej już – z oczywistych względów – do niczego nie przekonam, pozostaje mi się tylko komfortowo utwierdzić w swoich na jej temat poglądach. Żartuję przecież. Gdybym nie chciał być obiektywny, to bym nikogo nie prosił o komentarz. Posłuchaj – dwie historie. Najpierw to. Jedziemy nad morze, a tam standard – szum fal, mewy, słońce, mokry piach i ślady bosych stóp. Ona mówi – idź przodem, a ja ci zrobię ładne zdjęcie, jak te ślady za tobą, a ty na ich końcu, taki zamyślony. A ja na to – przecież każdy zobaczy, że kazałaś mi, żebym na końcu tych śladów taki sztucznie zamyślony w tym wykadrowaniu szedł, stał, cokolwiek. Zróbmy inaczej – mówię. I zacząłem bezcześcić gładką od morskiej wody plażę akrobatyką skacząco-turlającą. I ślady to wszystko zdradzały – zamiast lirycznego szwendania, był tam chaos, dłonie, kolana, rozsypania i rozrzucenia piaskowe, a na końcu ja, oczywiście zamyślony, ale z książką jeszcze, jakby nigdy nic, w lekturze. Ona na to, że się wygłupiam, że to pobojowisko plażowe nijak się ma do mojego zamyślenia książkowego, że ślady mówią co innego i że to nie pasuje. A ja, że o to chodzi właśnie, a ona, że nie rozumie i żeby się już nie kłócić, tylko lepiej pójść coś zjeść. No i to wszystko, masz mniej więcej wyobrażenie. A druga historia, podobna, działa się w kosmosie. Odwiedzamy planetę K2–coś–tam, ale co istotne, to nikt tam nigdy wcześniej, wiesz, nie oglądał żywego człowieka. 
– A martwego? 
– No, teraz już tak. Ale wtedy, na początku, jeszcze nie. Więc wychodzimy ze statku razem, ona i ja, prawie jak Adam i Ewa wracający z wygnania…
– No daj spokój. 
– Takie porównanie tylko. Przed nami, że się tak wyrażę niepoprawnie politycznie, zgromadzenie ciekawskich kosmitów. Dziewiczych takich, nigdy wcześniej człowieka niedoświadczonych. No i nie wytrzymałem, złożyłem dłoń jak w Star Treku i mówię, że przybywamy w pokoju i żeby żyli długo i dostatnio. Oczywiście oni w panikę, rozpierzchli się na wszystkie strony, a dziewczyna ma do mnie pretensje, że złamałem ileś tam protokołów i dyrektyw, że straszę niewinne istoty i w ogóle jestem głupi. No ale przyznaj, że ten gest się sam prosił przecież...
– Napędziłeś im niezłego stracha. 
– Przyznaj chociaż, że to było zabawne, że jak na filmie, tylko tym razem naprawdę – wyjście z rakiety, kosmiczne pozdrowienie… 
– Przestało być zabawne, jak jej urwali głowę. 
– No, wtedy już tak. 
 – A ty uciekłeś. 
– Dzikusy. Bo to szalone, kosmiczne dzikusy były. Najważniejsze, że nie doszłoby do tego, gdyby mnie nie skrytykowała, gdyby nie wybiła z rytmu tym sceptycznym kręceniem i wzruszaniem ramion. Wszyscy wiedzą, jak to jest z kosmosem. Z tym metafizycznym kosmosem, który faworyzuje szczere intencje. Jak ktoś ma szczerą intencję i tworzy swoją historię w zgodzie ze swoją wewnętrzną narracją, to nie ma znaczenia, co jest dobre, a co złe. Robisz wtedy tylko to, co słuszne, a inne opcje nie istnieją. Dla mnie słuszne było to, co zabawne, a dla niej to, co prawdziwe. Umieranie nie jest zabawne, ale jest prawdziwe i przy niej – przy tej dziewczynie z jej realizmem i faktami – te wszystkie poważne opcje stały się nagle możliwe. A jeśli coś jest możliwe, to może się stać. No i stało się. 
– Masz rację. No ona faktycznie nie była zbyt mądra. 
– No.

piątek, 3 stycznia 2014

Hobbit I: Recenzja fabularna

Rolę narratora przyjmuję z pewnym skrępowaniem. To boskie zajęcie, a ja jestem na to zbyt skromny. Bywam przekorny, przyznaję. Czasem skrycie, po cichu megalomański, no ale bez przesady. Z demiurgicznym zażenowaniem opowiadam banalną historię, a rzeczywistość wyłania się – wyłania, jakie to zaskakująco nieprzyzwoite słowo. 
I wtedy Arek - Arek, Marek, Henryk, nieważne kto, przecież to i tak tylko fantazja – powiedział, że kamienne giganty istnieją. I że legendy okazały się prawdziwe. Wstyd się przyznać, ale zadrżałem. Powiedział to z taką epicką zuchwałością, że aż przeszły mnie ciarki. Uniesiony triumfalnie kufel piwa w jego dłoni podkreślał i ustanawiał trop literacki, któremu uległem, zahipnotyzowany. W tym była taka symbolika. Taka jakaś. Ale Ryszard – pozbawiony metafizycznej wrażliwości – zaprotestował. Strasznie gwałtownie to zrobił:
- To cytat z filmu, a nie z książki, eee... 
Był ewidentnie wstawiony, ale miłość do Tolkiena przezwyciężyła alkohol. 
- Eee – jęczał. – Nie, nie. Nie, kurwa. O! 
Kurwa była zaskoczeniem. W naszym towarzystwie – a obracam się w towarzystwie na pewnym niemożliwym do zmierzenia poziomie (chociaż przyparty do muru powiedziałbym, że przynajmniej piętnastym) – panuje niepisana (do niedawna) umowa, zgodnie z którą wulgaryzmy służą podkreślaniu wyłącznie tych tez, które dotyczą spraw ostatecznych. Z oczywistych względów prowadzi to do licznych kontrowersji, zwłaszcza na tle religijnym. Z nieukrywaną naganą odebraliśmy więc kurwianie Ryśka przy Hobbicie, wszak naruszał właśnie swój skromny limit niecenzuralności, pozostały po ostatniej jego deklaracji, że Bóg istnieje i chuj. Wspaniałomyślnie uznaliśmy jednak alkohol za okoliczność łagodzącą, a muszę przyznać, że wzruszają mnie takie akty spontanicznej wspaniałomyślności. Moment.
Tak więc Arek, Marek lub Henryk – i jest to naprawdę jedna osoba, bez żadnych konotacji teologicznych – odstawił kufel z głuchym stuknięciem. Jestem wrażliwy na dźwięki i w ogóle muzykę, więc chcę dokładnie oddać nastrój chwili – rozległo się wyraźne "stuk" - po czym przybrał minę wyrażającą zdumienie. Ale takie nietypowe zdumienie, którego w pierwszej chwili nie mogłem wyraźnie odczytać. Zrobił o tak: a nie, głupim, nie da się przecież pokazać miny w tekście, ho ho, literackim. No trudno, inni – ja czyli, ale byłem zajęty rejestrowaniem wydarzeń, a że nic prawie mnie nie dziwi, to jakby mnie nie było. No ale Marzena! OK, Marzeny też nie było, ale gdyby była, powiedziałaby coś w stylu: 
- Ryszard, jesteś pijany. Idź do domu. 
Ale Ryszard nie poszedł do domu, bo nie było Marzeny – to nieskomplikowana sylogistyka, z której wynika, żeby lepiej nie zabierać Marzeny do kina. Bo gdyby wtedy przyszła, i gdyby kazała Ryszardowi zabrać dupę w troki, to nikt by nie usłyszał i nikt by się nie dowiedział, no nikt już nigdy, że – patrzcie, no po prostu patrzcie, jak to wtedy było: 
- Ja, Ryszard – zaczął Ryszard, który – i jest to jedna z wielu irytujących cech Ryszarda – miał on mianowicie niezdrową  (tak, niezdrową; to zostało stwierdzone u specjalisty) manię podkreślania, że nie jest kimś innym, tylko że jest właśnie sobą, Ryszardem. No i on wtedy:
– Ja się nie zgadzam – stwierdził całkowicie przytomnie.  – Kamienne olbrzymy, giganci czy co tam, to były przewidzenia i to jest nieprawda. I potrafię to udowodnić, ponieważ wiem, że mam rację. 
Dla Klaudii, która bez skrępowania podkochiwała się w Ryśku, cokolwiek wypadało z jego głowy, stawało się prawdą objawioną. Ale nie tylko to. Klaudia zrozumiała także, że nienawidzi Marzeny. Dla reszty było to zupełnie niezrozumiałe i tajemnicze – ta niespodziewana nienawiść do starej koleżanki. Chociaż Marzena została u siebie, wywodziła w swym mózgu Klaudia, to przecież w innym, zupełnie możliwym świecie, odprowadzała właśnie Ryszarda do domu. Dziwka, myślała Klaudia, marnując w ten sposób – tak, w naszym towarzystwie, najpierw dla jaj, ale teraz to już zupełnie na serio, potępiamy takie nieodpowiedzialne myślozbrodnie – wulgaryzm na sprawy całkowicie nieostateczne. Kobiety! Nie rozumiem ich fascynacji logiką modalną. A Rysiek kontynuował: 
- Wyobraźcie sobie, a przecież nawet nie musicie sobie tego wyobrażać, bo to jest fakt historyczny... Tolkien napisał Hobbita przed Władcą Pierścieni! 
Nie no, przepraszam, naprawdę, ale pomyślałem wtedy, że takie rzewne pierdolenie powinno być karalne. I wszyscy się zgodzili, że jest w tym coś ostatecznego, bo nikt nie miał do mnie pretensji, że tak sobie brzydko kontempluję. A każdy przecież wie, że Hobbit został napisany przed Władcą Pierścieni, powiem więcej, pojawił się przed wieloma innymi rzeczami, więc atakowanie nas takim ewidentnym faktem było ze strony Ryśka, no, co najmniej niegrzeczne. Postanowiłem interweniować: 
- Daj spokój, Rysiek. Powiedz lepiej coś oryginalnego. 
No i przez chwilę poczułem się jak Truman Capote. Capote wymyślił bowiem nowy gatunek literacki – powieść faktu. A to jest opowiadanie faktu i podobnie jak Capote jestem narratorem, który wpływa na bieg zdarzeń – na fakty! – aby podnieść atrakcyjność historii. Przyznaję – zrobiłem to z zimną krwią. A efekty były zdumiewające! Rysiek zaczął mówić do rzeczy: 
- Tolkien przy Hobbicie nie wiedział, że odkrył wielką historię; tak, wierzę w to, wierzę, że artysta-pisarz, że on odkrywa historie jak paleontolog odkrywa dinozaura! (No to bardzo ładnie) Na przykład triceratopsa! (Jeszcze ładniej) I on może przeczuwał, chociaż w swojej świadomości pierwszo-poziomowej czy coś, jeszcze tego nie wiedział, tak, no, fenomenalnie. Ale to nic! To nic! Bo to była bajka dla dzieci, a dzieci myślą magicznie, więc wyjaśnienia nie muszą być naturalne, a więc kamienne giganty to takie magiczne wyjaśnienie naturalnego zjawiska; zwykłej, to znaczy niezwykłej, bo bardzo gwałtownej, ale zwykłej, czyli naturalnej górskiej burzy! 
No taka teza nie mogła nie wstrząsnąć Arkiem-Markiem-Henrykiem (dajcie spokój, poznałem go akurat tamtego dnia i zapomniałem jak się nazywa, a później głupio było spytać): 
- Gandalf był przecież czarodziejem i był czarował nienaturalnie, a nie naturalnie, czyli używał magii – wykazywał zupełnie sensownie. 
- Ale to była naturalna magia spójna z uniwersum, mitologią i historią! – replikował Rysiek, jak dla mnie nieprzekonująco, chociaż później nieco ciekawiej: 
- Jackson powinien o tym wiedzieć, zamiast pompować epickość z gadających trolli. Burza była tak silna, że im wydawało się po prostu, no wydawało im się tylko, że widzą kamienne giganty; a trolle nie kłóciły się o sposób przyrządzenia krasnoludów werbalnie, tylko brutalnie i niewerbalnie. To Bilbo wszystko zmyślił, żeby się hobbiciątka nie zestresowały podczas słuchania o tym przy śniadaniu, obiedzie lub kolacji. I gadający smok. Smok! No albo był smok i nie gadał, albo był ewentualnie Majarem! I wtedy mógł sobie mówić, ile chciał! Ale nie gadający smok! Bo smoki i inne antropomorficzne zwierzęta występują tylko w bajkach! Na przykład w gejowskiej Narnii.
- Odpierdol się od Narnii! - krzyknął ktoś z boku.
- No i Jackson powinien był to wszystko uwzględnić - podsumował Ryszard, mocno już spocony. - A Narnia ssie.
- Władca Pierścieni to, uwaga, bajka – wyzłośliwił się tamten, nieokreślony, a dyskusja rozgorzała na nowo.
 - To nie bajka!
- A co?
- Gówno. 
- W Wiedźminie też był gadający smok, i co teraz?
- A co ma być?
- Nic.
- No właśnie.
I tak dalej. Słowo daję, znudziła mnie ta paplanina i sobie poszedłem. Miałem zamiar pójść z Klaudią, ale nie chciała się ruszyć wpatrzona w wizje Ryśka, ze strużką śliny zwisającą jej z kącika ust. Głupia. A Arek-Marek-Henryk?
- Sorki, ale ty masz w końcu na imię Arek, Marek czy Henryk? - zapytałem, bo ciekawość przezwyciężyła strach przed wywołaniem niezręcznej sytuacji.
- Jestem Radagast.
- Ta, jasne.
Nie wierzyłem nawet wtedy, gdy odjechał - jak powiedział: "by śledzić poczynania Nekromanty" - na swoich saniach zaprzężonych w gromadkę magicznych królików. Okropny ze mnie sceptyk. I nagle zupełnie nie wiem skąd, ale poczułem się jak transformer. Ech, qualia.