sobota, 20 marca 2010

Noir

Świt zastał mnie w biurze i niczym namolny pielęgniarz z garścią kolorowych pigułek wyrwał z błogiego snu o lepszym życiu. Z niechęcią i trudem rozerwałem posklejane powieki jak kawałki zestarzałego pergaminu - zupełnie jakby zrosły się przez noc, pragnąc uchronić mnie przed widokiem zepsutego świata. To przypomniało mi moją starą matkę. Tak często krzywdzimy tych, których najbardziej kochamy.

Uniosłem głowę mimo protestów zdrętwiałych mięśni karku. Opuściłem nogi na ziemię i podniosłem się z kanapy, czując w krzyżu ciężar tych wszystkich zmarnowanych lat, miażdżący jak worek kamieni na plecach skazańca. Zgarbiony minąłem zaśmiecone biurko i podszedłem do szerokiego okna. Rozsunąłem pożółkłe żaluzje jak aktor uchylający kotarę by ocenić publiczność przed spektaklem. Cofnąłem się gwałtownie, gdy w oczy zakłuły mnie ostre promienie słońca. Usiadłem na krześle i ukryłem twarz w dłoniach, nasłuchując stłumionych dźwięków ulicy niczym groźnego pomruku nadciągającej burzy.
Pomyślałem, że powinienem się ogolić.
Po omacku sięgnąłem po metalowy kubek z wczorajszą herbatą. Upiłem dwa łyki gdy gorzki smak tytoniu w ustach przypomniał mi, że zgasiłem w niej ostatniego papierosa.
- Sukinsyn.
Mój głos brzmiał jak śmierć. Zachrypnięty starzec, który chwieje się nad grobem, oto czym się stałem. Nie, to tylko kac, usprawiedliwiał mnie inny głos, ten sam, który jeszcze wczoraj kazał mi odłożyć rewolwer do szuflady. Nie wiem, czy zrobił to wtedy z miłości czy po prostu z nudów.

Słuchawka telefonu leżała na boku jak głowa martwego węża. Odłożyłem ją na widełki aparatu. Nie sądzę, abym przegapił jakiś ważny telefon tego wieczoru. Jedynymi ludźmi, którzy chcieli ze mną rozmawiać, byli ci, którym wisiałem jakieś pieniądze.
W kieszonce na piersiach odnalazłem wymiętą paczkę pall-mali. Wyszperałem ją, by przekonać się, że zostały mi tylko trzy fajki, w tym jedna pęknięta. Wcisnąłem uszkodzonego papierosa w kącik spierzchniętych ust i rozejrzałem się za zapałkami, czując w lędźwiach rodzącą się desperację. Czas zabrać się do pracy. W tych czasach ciężko było o uczciwą robotę, a ja wiedziałem, że nie mam już nic do stracenia. Byłem jak rozbitek na bezludnej wyspie, który z ostatniej kokosowej palmy robi sobie tratwę. Pielęgnowałem w sobie toksyczny owoc nadziei, łudząc się, że nadejdzie kiedyś zmiana na lepsze. I właśnie wtedy wydarzył się cud.
I właśnie wtedy pojawiła się ona.

Bez pukania otworzyła drzwi w momencie, gdy pod stertą bezwartościowych papierzysk odnalazłem starą, benzynową zapalniczkę. Była sucha jak niebo portowych dziwek.
- Na drzwiach jest napisane, że jest pan prywatnym detektywem.
Uniosłem wzrok w kierunku źródła tego smutnego głosu. Młoda kobieta w podkreślającej jej smukłą figurę białej sukience uśmiechała się, ale jej oczy pozostały bez wyrazu. Gdy podeszła do mojego biurka powietrze wypełnił zapach jej słodkich perfum.
- Tak mówią. – Wycedziłem przez zaciśnięte usta.
- Kto?
- Drzwi.
Dziewczyna zamilkła, a ja straciłem ochotę na papierosa. Wyjąłem z ust zgniecioną fajkę i wrzuciłem ją do kubka z herbatą. Przeczesałem ręką tłuste włosy i rozsiadłem się wygodnie na krześle.
- W czym mogę pani pomóc? - Zapytałem, na powrót chowając paczkę pall-mali do kieszonki na piersiach.
- Nazywam się Amanda Banks. – Powiedziała i otworzyła torebkę, którą teraz trzymała na kolanach. Jej płynne, zdecydowane ruchy dawały świadectwo kobiety pewnej siebie i gotowej na wszystko. Polubiłem ją od razu.
Z torebki wyciągnęła mały, złocisty przedmiot i położyła go na zakurzonym blacie biurka. W pierwszym momencie nie wiedziałem na co patrzę, jednak po chwili, poprzez jaskrawe ogniki krzesane przez promienie słońca na tajemniczym przedmiocie, dotarła do mnie świadomość prośby, z którą przyszła do mnie Amanda Banks.
- Już się tym nie zajmuję. – W moim głosie na nowo zabrzmiały fałszywe nuty kaca i desperacji. Gwałtownie wstałem z krzesła. Kobieta drgnęła, przestraszona. – Proszę poszukać kogoś innego.
- Nie ma nikogo innego. – Powiedziała cicho, nie spuszczając ze mnie wzroku.
- Kto panią przysłał?
- Tylko pan mi może pomóc.
- Proszę poszukać kogoś innego. – Powtórzyłem, czując wzbierający falą koszmarny ból głowy. – Są inni. - Dodałem i podszedłem do okna.
- Innych już nie ma.
- Nie ma? – Mruknąłem, wpatrując się w ulicę na zewnątrz. W tych czasach Nowy Jork wygląda tak samo o każdej porze roku. Tylko temperatura się zmienia.
- Innych nie ma? – Powtórzyłem pytanie odwracając się w kierunku kobiety. Wyraz jej wielkich, brązowych oczu patrzących z taką determinacją, oraz zacięte, pełne usta nadawały jej uroku potępionego anioła. Zstąpiła z nieba by poprosić mnie o pomoc, pomyślałem. Ale nie ma pojęcia, że potrafię wpędzić ją tyko w jeszcze większe kłopoty.
- Dlaczego właśnie ja? – Zapytałem.
- Wszyscy inni nie żyją, Frank
Wyminąłem biurko i podszedłem do Amandy Banks. Przemogłem pragnienie by położyć dłoń na jej ramieniu. Boże, walczyłem, żeby się na nią nie rzucić jak zaszczute zwierzę. Wiedziałem, że cuchnę jak gorzelnia, ale kobieta nie ruszyła się z miejsca. Wyraz jej twarzy pozostał nieruchomy jak śmiertelna maska, i zastanawiałem się, czy przypadkiem nie jest jeszcze bardziej szalona niż ja. Ponownie spojrzałem na złocisty przedmiot błyskający z blatu biurka. Wiedziałem, że to dopiero pierwsza, nieśmiała kreska na pustym płótnie stukniętego artysty. Ta kreska to horyzont. Horyzont, przez który wylewała się ciemność.