sobota, 31 lipca 2010

A po apokalipsie

Dzień 1

Czy faktycznie nikt się tego nie spodziewał? Gdy sięgam pamięcią do wydarzeń z tamtych dni, widzę twarz mojej sąsiadki. Pani w średnim wieku szczycąca się swoim szlacheckim rodowodem, wciąż pielęgnująca rodzinne tradycje pomimo uciążliwej samotności, na jaką skazało ją życie na stare lata. Skarbnica dobrych rad i towarzyskiej etykiety. Mieszkaliśmy w tej samej klatce, oboje sami, więc pani Zofia zawsze czuła się w obowiązku pouczyć młodego lokatora zza ściany obok. Nie była zrzędliwa ani natrętna. Była wyniosła, może nawet odrobinę pogardliwa, ale miałem wrażenie, że traktuje mnie jak swojego syna, jak dziecko, którego nigdy nie mogła mieć. I to było miłe.

Natknąłem się na nią tamtego niesamowitego dnia, wybiegając jak większość mieszkańców przed blok, na boisko. Dystyngowana pani, zawsze w nienagannym stroju i stosownym makijażu, tym razem wyszła z domu całkowicie zapominając o swojej zwyczajowej estetyce. Pozbawiona kosmetycznej bariery i odzieżowej zasłony promieniowała bezlitosnym starczym strachem i bezradnością. Zebrani na ulicach ludzie wpatrywali się intensywnie w burzowe chmury. Przed chwilą skończył padać deszcz. Pani Zofia jako jedyna spoglądała na rozmiękczoną ziemię między stopami jej eleganckich butów. Wiatr rozwiewał jej srebrne włosy (pani Zofia nigdy ich nie farbowała) i odsłaniał poły płaszcza, ukazując szarą bieliznę. Podszedłem do niej. Chciałem dopiąć guziki przy jej okryciu, ale przerwała moje czynności machnięciem ręki. "Przeziębi się pani", wyszeptałem. Uniosła wzrok, a ja ujrzałem w jej wściekle niebieskich oczach bezgraniczne przerażenie. Drżała. Nie z zimna, i bynajmniej nie z oczekiwania na to, co miało za chwilę nastąpić. Zapytałem ją, dlaczego się nie cieszy, a ona wypowiedziała wtedy słowa, które nawet dziś, wiele lat po tym co się stało, przejmują mnie grozą: „Człowiek woli wierzyć w kłamstwo. Prawda odbierze nam człowieczeństwo, Piotrze.” Teraz wiem, że miała rację. Przyznaję to z pełną świadomością konsekwencji. Prawda zabiła nasze umysły.

To, co wydarzyło się potem, wydaje się czystym szaleństwem. Krzyki umierających i obraz tamtej masakry prześladują mnie w każdy samotny wieczór. Koszmarne myśli, w których raz po raz, klatka po klatce, wciąż przeżywam moją własną śmierć i zmartwychwstanie. Wspomnienia jak sztylety anonimowych oprawców zadających zabójcze ciosy z zaskoczenia w mrocznych zaułkach wyobraźni.

Dołączam tytuły nagłówków wybranych gazet z dzisiejszego dnia:

Gazeta Wyborcza: „To jest TEN dzień.”
Dziennik: „Ulice spłynęły krwią. Lustracja ludzkości”
Nasz Dziennik: „Bóg jest wielki”
Super Express: „Bóg się obudził i pyta, która godzina”
Fakt: „Jezus był tajnym współpracownikiem SB”

Z orędzia Boga do ludzkości:
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz.

Dzień 2

Męczą mnie sny. Nie mogę uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno temu kontakt z zaświatami wywoływał u mnie dreszcz podniecenia i fascynacji. Można powiedzieć, że jestem na nogach przez całą dobę. W dzień rozmawiam z ludźmi, a nocą ze zmarłymi. Granice zostały przekroczone. Żadnych barier. Babcie i ciotki mogą cię teraz obserwować przez cały boży dzień, i wiecie co? Robią to bardzo chętnie. Wydaje mi się, że jeszcze większą przyjemność sprawia im dzielenie się swoimi spostrzeżeniami z nieodłącznym komentarzem: „Piotrze, powinieneś sobie w końcu znaleźć jakąś porządną dziewczynę!”, „Popatrz na siebie, chudy jak szczapa!”. A dziś wieczorem… naprawdę, szkoda słów. Ciotki dostały metafizycznej histerii! W Niebie wieści rozchodzą się szybciej, niż zdążysz powiedzieć „Świadek Jehowy”. Czy święty Tomasz z Akwinu miał rację? Teraz mamy okazję to porównać, ale definitywnie skończyły się już czasy jego autorytetu w sprawie odkrywania boskich tajemnic. Gdy nastąpił TEN dzień, wszystko uległo zmianie. Ciągle nie jestem przekonany, czy na lepsze, czy jednak na gorsze, i właśnie to moje niezdecydowanie tak denerwuje moich zmarłych krewniaków. Bo czyż spełnienie modlitw nie powinno być bardziej… szczęśliwe? Nie czuję się szczęśliwy. U schyłku historii doczekaliśmy się państwa teokratycznego. Kto by przypuszczał, że z epoki triumfującego racjonalizmu tak gwałtownie przeskoczymy w skrajny mistycyzm?

Tak jak myślałem, moja ostatnia wypowiedź przysporzyła mi nie lada kłopotów. Następnego dnia Anioł osobiście dostarczył mi wezwanie do Najwyższego wyskakując jak królik z cylindra iluzjonisty. Gorejący kwiat paproci w doniczce na parapecie. Takie czasy.

Rozmowa z Bogiem - uwierzylibyście w coś takiego? Co za ironia losu, że tym razem to ON chciał mi coś powiedzieć. Biuro Stwórcy nie mieściło się jednak w kościele, jak logicznie można było założyć, lecz zaledwie dwa budynki dalej, w mieszkaniu na trzecim piętrze czteropiętrowego bloku. Przez całą drogę układałem sobie mowę, i mimo mojej niezachwianej pewności, co do słuszności mego postępowania, nieznośny ucisk żołądka jednoznacznie informował, że mam niesamowitą tremę. Szybko dotarłem na miejsce. Blok niedawno ocieplony i odmalowany w zielono czerwone kwadraty. Nie było domofonu. W środku też mnie nic nie zaskoczyło. Zwykła klatka schodowa, połowa ściany na żółto, połowa na biało, metalowa balustrada. Wchodzę powoli na górę. Na każdym piętrze były dwa mieszkania, minąłem parter, pierwsze, na drugim tabliczka na drzwiach informowała, że mieszkali tu jacyś W. C. Malinowscy. Ciekawe czy przyszło im kiedykolwiek do głowy, ze mieszkając pod Bogiem, są jakby metaforą piekła? Zastanowiło mnie również, czego w takim razie metaforą mogliby być państwo mieszkający na czwartym piętrze? Boję się zgadywać. Trzecie piętro. Zwykłe białe drzwi, na górze przyklejona plastikowa siódemka, niżej mosiężna tabliczka, na której wyryto (wypalono?) jedno słowo: Bóg. Nie było judasza.

Wchodzę do środka. Przeciętne, dwupokojowe mieszkanie. Naprzeciwko drzwi wejściowych łazienko-toaleta (tak nazywam ten okrutny twór, gdzie sedes zostaje umieszczony obok wanny). Po lewej stronie holu dwa wejścia, do małego pokoju i obok do kuchni. Z prawej strony, za szafką na buty znajdowały się podwójne drzwi. Wydruk z komputera przyklejony do prawego skrzydła boskich wrót, jak w biurze pośrednictwa pracy tymczasowej, skonstatowałem, głosił: „Gabinet Boga, czynny całą dobę”. Nacisnąłem klamkę.

Za biurkiem siedziała, jeżeli można użyć takiego zwrotu, gigantyczna paczka solonych orzeszków. Folia zaszeleściła głośno, gdy odwróciła się kodem kreskowym w moją stronę błyskając odbitymi refleksami słonecznych promieni. Miałem nieodparte wrażenie, że wpatruje się we mnie z intensywnością szaleńca, który zbyt wiele czasu spędził w odosobnieniu. Słyszałem jak z głuchym gruch, gruch, w jej wnętrzu przesypują się orzeszki wielkości piłeczki tenisowej.
Wściekła inteligencja solonych przekąsek, pomyślałem, i straciłem przytomność.

Chciałbym opisać tamtą rozmowę, ale po prostu nie potrafię. To tak, jak wypłynąć na powierzchnię w momencie, gdy myśleliście, że to już koniec. Uczucie, jakie ogarnia, gdy ktoś informuje was, że macie bliźniaczego brata, który żyje gdzieś tam, daleko i jest zupełnie taki sam jak wy. To bicie serca. To ciepło. To wrażenie, że jesteś we właściwym miejscu o właściwej porze.
Tamto wydarzenie zawierało w sobie wszystko to i nieskończenie więcej.

Ale nie umarłem.

Dzisiaj gościem Kuby Wojewódzkiego będzie Jezus Chrystus.

Dzień 3

Stan upojenia to zawsze tylko chwila. Połyskujący moment jak drobinka kwarcu w skale egzystencji. Doświadczamy czasem zdarzeń, kiedy myślimy: „Tak, to mnie zmieni. Od dziś będę już niewątpliwie innym człowiekiem.”. Utrata kogoś bliskiego czy cudem uniknięta śmierć własna. Stajemy przed faktem czegoś doniosłego, co powinno nas wzbogacić, natchnąć czy nawet ukierunkować naszą świadomość na całkiem nowe tory. I tak się zaiste dzieje! Ale tylko do pierwszego dusznego popołudnia w autobusie miejskim… Szara codzienność okazuje się bezlitosna za każdym razem, gdy mamy nadzieję na wewnętrzną rewolucję. O paradoksie! Niedojrzała bezradności! Wciąż nie wiem, kim jestem, ale wiem, że wcale nie jestem lepszy niż w rzeczywistości.

Spotkanie z Bogiem było cudowne tylko do następnego dnia, który zatruł wszystko zwykłością i powszedniością. Jakie to koszmarnie ludzkie! Człowiek jest nieskończony, ale jedynie w niezaspokojeniu. Jestem wszechświatem? Teraz to rozumiem lepiej. Być kosmosem to być szaloną, żarłoczną próżnią, nienasyconą pustką, przepaścią bez dna. Jestem tylko egzystencjalnym żołądkiem Homera Simpsona!

Najlepszym przykładem będzie reakcja ludzi na objawienie się Boga. Wiemy, dlaczego tak się stało. To TEN dzień, co w mniej enigmatycznym zwrocie oznacza po prostu Sąd Ostateczny.
Reakcja społeczeństwa - no cóż, socjologia jak zwykle górą. Jesteśmy potwornie przewidywalni. Na początku szok. Tak, szok jest zawsze. Niedowierzanie i strach. Oczywiste pytania ciskające się na usta: to w końcu która religia miała rację? Z perspektywy czasu - każda po trochu. Żadne zaskoczenie. A potem? Solidarność. Jesteśmy razem, trzymamy się za ręce śpiewając pieśń. Oto jest radości dzień… A jeszcze później? Przypominam sobie jedną z audycji w Radio Maryja. Jakaś mocno przejęta staruszka beształa biednego ojczulka, za bezwstydnego Anioła Stróża. Inna miała mocne podejrzenia, czy aby na pewno to wszystko nie jest jakimś wielkim niesmacznym żartem rodem z szatańskiego USA. Pewien rozsierdzony pan w zdenerwowaniu na wytknięte mu przez boskich pośredników grzeszki, które każde prawo już dawno uznałoby za przedawnione, wykrzyczał, że skoro Żydzi mogli sobie czekać na swojego Mesjasza, tak samo on woli poczekać jeszcze na innego boga.
Czasem zastanawiam się banalnie, dlaczego żyjemy. Wątpliwości będą kiedyś przyczyną naszej zguby. To pewne jak…


wtorek, 20 lipca 2010

Straszne rzeczy

Kto zabił Laurę Palmer? - To jedno z niewielu pytań, do dumania nad którymi zdołały mnie skłonić filmy Davida Lyncha - uczciwie wyznam, że dla mnie sens większości jego pomysłów spoczywa gdzieś out there, pod paznokciem ofiary tajemniczego morderstwa lub na jakiejś piekielnej autostradzie, zagubiony i samotny. Czy Bob i ojciec Laury to ta sama osoba? Okazuje się, że nie każdemu wystarcza odwagi by poznać odpowiedź. W każdym razie ja, z gąszczu dziwacznych scen i dialogów wypełniających lynchowskie produkcje wydobywam ich przytłaczający klimat; wydobywam to, co sprawia, że zapadają one w pamięć i budzą lęk wśród różnej maści wariatów. Horror? Wielka mi sztuka - wystraszyć fobiofila. W szwedzkim filmie Dead Snow, opowiadającym o grupce przyjaciół stawiających czoło hordzie ubranych w hitlerowskie mundury zombie, masakra miesza się z komedią. Twórcy Martwego śniegu pokazali, metaforycznie i dosłownie, że potrafią w hollywoodzkim stylu rozprawić się z żywymi trupami nazizmu, które wciąż straszą w ich słynącym z Bergmana i Abby kraju. Horror?

Stephen King powiedział kiedyś, że pisanie horrorów, oprócz sposobu na życie, pełni dla niego funkcję terapeutyczną - wypowiedziany głośno lęk przestaje straszyć. Dla potrzeb wywodu potraktuję to łzawe wyznanie poważnie, aby pokazać, że z podobnej techniki korzystają psychoterapeuci pomagający schizom, robiącym ze strachu w gacie na widok widelca albo kucyka, uporać się z ich śmiesznymi dla reszty społeczeństwa fobiami. Otóż poddaje się tych zbzikowanych krejzoli bezpośredniemu i długotrwałemu kontaktowi z obiektem wywołującym lęk - taka terapia szokowa ponoć łagodzi objawy kuku na muniu czy braku piątej klepki. Ktoś mógłby zauważyć, że autor Lśnienia, dorosły facet drżący ze strachu przed ukrytym w kanałach morderczym clownem, telefonami komórkowymi zamieniającymi ludzi w żywe trupy czy wystającego ze zlewu palca, zamiast pocieszającego poklepania po plecach zasługuje raczej na postukanie palcem w czoło. Czy rzeczywiście? Być może mogłoby się jednak okazać, że nie jeden z nas (a mam głównie na myśli was, świry) po chwili zastanowienia przypomniałby sobie swoje własne stany lękowe (stany lękowe! ojojoj!), wywołane przez muminkową Bukę czy Miasteczko Twin Peaks. Lebiegi.

Jeśli chodzi o naprawdę lękliwe stworzenia, to weźcie na przykład mojego psa. Lecter, zawstydzając oryginalnego właściciela tego nazwiska, drży ze strachu przed piorunami, mikserem, odkurzaczem i oczywiście petardami. Wszelkie moje tłumaczenia, że zachowuje się niezbyt mądrze, wsiąkają jak krew z wyprutych przez żywe trupy flaków w piach (lub w śnieg). Nawet pogadanka o Arystotelesie, który przecież twierdził, że strach sam w sobie nie jest zły, zły może być jedynie stosunek do niego, nie odniosła większego skutku. Arystoteles mógł ględzić do woli, że nie postępuje rozumnie ten, kto lęka się tego, czego lękać się nie należy, a nie lęka się tego czego bać się trzeba, ale czy rzeczywiście świadomość irracjonalności jakiegokolwiek strachu wystarczy aby go przezwyciężyć? Mój pies wie, że nie musi bać się miksera, a i tak na jego dźwięk pędzi do łazienki, trzęsąc się i robiąc wielkie oczy. Od razu uspokoję obrońców zwierząt - nie biegam za psem z mikserem czy odkurzaczem, żeby oswoić go z lękiem - mam za krótki kabel.

Natomiast jeśli chodzi o mnie, to sprawa ulega komplikacji (zawsze lubię myśleć o sobie jako o kimś skomplikowanym). Podobnie jak Dilbert, mój przewodnik po bezdusznym świecie międzynarodowych korporacji, boję się dwóch rzeczy: tego że jak będę spał, to jakiś pająk wejdzie mi do nosa i złoży w moim mózgu jajeczka, oraz że niechcący przyczynię się do zniszczenia ludzkości. Myślicie, że to mało prawdopodobne? W takim razie nie słyszeliście o solipsyzmie. Jeśli ten filozoficzny pogląd jest prawdziwy, to cała rzeczywistość jest wytworem mojego umysłu. I to jest prawdziwy lęk wart lękania. Odkąd uświadomiłem sobie taką możliwość przestałem sypiać. Nie śpię. Podtrzymuję świat w istnieniu. I co wy na to?

Po obejrzeniu filmu Dead snow przypomniałem sobie, że to właśnie jeden ze szwedzkich neonazistowskich zombie zlecił kradzież napisu Arbeit macht frei z bramy obozu w Auschwitz. Pomysł, by przedstawić tę wciąż jątrzącą historyczną ranę w formie horroru, w którym nowe pokolenie sieka na plasterki wstydliwą, na wpół martwą, na wpół żywą pozostałość szwedzkiego flirtu z hitleryzmem, wydał mi się genialny. To kwintesencja terapeutycznego horroru. Natomiast gdy Adaś Miauczyński, gamoniowaty bohater filmów Marka Koterskiego, cierpiał na nerwicę natręctw, jego horror dopiero domagał się lekarstwa. Dolegliwość Miauczyńskiego skłania dotkniętych przez nią ludzi, aby wykonywali różne idiotyczne czynności pod groźbą strasznych rzeczy, które miałyby się wydarzyć, gdyby zaniechali tego rytuału. Gdy ktoś zaczyna wierzyć w kosmiczne siły, jego styl życia ulega radykalnej zmianie - rozum zawsze przegra z magią. Zdziwilibyście się, jak często się to zdarza. Chciałoby się jednak czasem zapytać, parafrazując Agnieszkę Chylińską, córkę Nergala i Dody: kiedy wreszcie powiecie sobie dość, ciamajdy? Jako że ostatnio sam pokonałem mój własny straszny lęk przed kosmitami, to mam moralne prawo udzielić rady tym wszystkim miłośnikom lotów nad kukułczym gniazdem - jeżeli się boisz, to przestań.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ekologia patologii

Cierpieć za miliony - wielu tego próbowało. Oczywiście z różnym skutkiem. Jedni kończyli na stryczku, stosie, krzyżu albo haku. Albo jak Neo - ale nie jestem pewny jak on skończył, bo po tym jak go maszyny wciągnęły w świetlistą poświatę słuch po nim zaginął. Inni, ci mniej pompatyczni, mniej spektakularni, w samotności unosili rękę i zaciskali pięść. Potrząsali nią. I znów. I jeszcze raz. Potem, gdy opuściło ich już napięcie, napuszczali wodę do wanny i ogłaszali w lustrze, że chcą zmienić świat. No właśnie. Zmienić świat? Cierpieć za miliony? Nie wiem czy zauważyliście, ale od pewnego czasu sam próbuję to robić. Włączam telewizor, a tam same nieszczęścia: kryminalne zagadki Miami, Las Vegas, New York, Wzór, nie wiem, jakieś W11. I co wtedy robię? Zamykam oczy i zaczynam cierpieć. Czasem się nawet wykrzywię. Zmarszczę. Zgarbię. A jak już się tak bardzo w tym swoim cierpieniu zawezmę to jestem nawet w stanie powiedzieć auć. Albo oj. Albo sssss. Po chwili otwieram oczy i nagle sprawiedliwości stało się zadość, a przestępstwo zostało zlizane. Jednym słowem - sukces. Dobro zatriumfowało. Zauważyliście?

Cierpienie. Ze słyszenia wiem, że szczególnie rozmiłowani w nim byli starożytni Grecy, po których odziedziczyliśmy takie słowa jak patos czy patologia. Na przestrzeni dziejów stosunek do cierpienia zmieniał się w zależności od panującej filozoficzno - religijnej mody. Buddyści uważali, że wszystko jest cierpieniem - na przykład bycie kobietą - a celem życia jest usunięcie tegoż cierpienia poprzez zmierzanie ku Oświeceniu na drodze Ośmiorakiej Ścieżki. Człap, człap, człap. Cierpienie, cierpienie, cierpienie. Tak, tak, tak. Z drugiej strony chrześcijańska mitologia poucza, że cierpienie uszlachetnia - między innymi dlatego taką popularnością cieszą się w naszej kulturze wszelkie romantyczne porażki - gloria victis - chwała zwyciężonym. Na marginesie - odczuwacie czasem niepokój na myśl o tym, że wasz stosunek do świata jest rezultatem takiego a nie innego pochodzenia geograficznego? Może trzeba było jednak nie zwiewać z geografii? Ale te gleby! Gleby!

Cierpieć można na różne sposoby, ale roboczo wymienię trzy: fizyczny, psychiczny i metafizyczny. O ile pierwsze dwa są intuicyjnie łatwe do uchwycenia, to trzeci może komuś nieprzyzwyczajonemu do bezproduktywnej spekulacji stanąć kołkiem między jednym a drugim neuronem. Metafizyczne cierpienie, co to takiego? No cóż, aby to zrozumieć nie wystarczy posłuchać piosenki Perfectu o niefizycznych bólach. Nie wystarczy poczytać Kierkegaarda. Przydałoby się również trochę wiedzieć co i jak.

Tak czy siak, gdy podzieliłem się tym moim cierpiętniczym zacięciem z sąsiadem, stwierdził on, że jemu wystarczającego dyskomfortu egzystencjalnego przysparza lumbago i polityka. Nie wiem dokładnie, co to lumbago, chociaż nieodmiennie kojarzy mi się z jakimś latynoamerykańskim tańcem, ale w kwestii polityki jestem w stanie się z nim zgodzić. Z tą różnicą, że gdy widzę wygibasy polityków PiSu próbujących dać Polakom do zrozumienia, że w Smoleńsku był zamach, z jednoczesnym zapieraniem się, że chodzi tylko o Prawdę przez wielkie P i nic ponadto, to odczuwam ból fizyczny tam, gdzie kończą się plecy. Podobnie się czuję, gdy z drugiej strony obserwuję PO, udające, że nic się nie stało. I zastanawiam się wtedy tylko, czy to już to słynne lumbago mnie wreszcie dopadło czy to jednak zwykły żal mi zaczął ściskać to i owo.

Ale jak to mówią (kto? możecie powiedzieć, że ja, a co tam), rodzimy się jako cyniczni realiści albo zakłamani idealiści. Innymi słowy albo uznajemy, że świat jaki jest, każdy widzi, albo twierdzimy, że ulegamy złudzeniom, dostrzegamy jedynie cienie i tak dalej, a prawdziwy świat mimo iż niewidzialny to jest za to Piękny, Dobry i Prawdziwy (w skrócie PDP). Idealizm potrafił na przestrzeni dziejów zamroczyć niejeden umysł kuszącą ofertą błyszczących abstrakcji - niemiecka skłonność ulegania idealizmowi przyczyniła się, zdaniem niektórych, do popularności hitlerowskich pomysłów na ostateczne rozwiązywanie różnych kwestii, a parę lat wcześniej cierpiący Werter wprowadził modę na samobójstwa z nieszczęśliwej miłości. Niemcy! Ale nawet dzisiaj różne mistyczne odmiany idealizmu generują nowe zastępy fanatyków gotowych oddać życie za sprawy nie-z-tego-świata.

Czy ten stronniczy opis idealizmu świadczy o tym, że jestem przeciwnikiem tej koncepcji filozoficznej? A skąd. Czy łącząc w tak toporny sposób idealizm z cierpieniem dokonuję semantycznego nadużycia? Być może. Mimo to żyję jednak w głębokim przekonaniu, że służba wzniosłej idei jest zajęciem szlachetnym i wartym cierpienia, co jak napisałem na początku staram się wcielać w życie. Od wczoraj. Co prawda odpowiedzialność za losy milionów jest niezwykle przygniatającym wyzwaniem i czasami boję się, że mu nie sprostam, ale jak to mówią: Actus hominis non dignitas iudicentur – Niech będą sądzone czyny człowieka, a nie jego godność (zawsze powtarzałem, że chwytliwa sentencja potrafi uzasadnić każdą głupotę). A na wyssane z palca zarzuty, że to po prostu z wakacyjnych nudów zacząłem cierpieć na syndrom zbawiciela, odpowiem: wspaniałomyślnie wam wybaczam, niewdzięcznicy.

sobota, 10 lipca 2010

Pewnego razu na Arrakis

The sleeper has awakened! - Tym okrzykiem domownicy witają mój powrót w duszny, najczęściej popołudniowy już świat jawy. Zastanawiający fenomen - w wakacje Słońce zagląda w moje okno o każdej porze dnia. W wakacje nie widuję za nim nocnego nieba - ukrywa się ono gdzieś między kalendarzem a zegarem na ścianie w kuchni. W wakacje mój dzień rozciąga się jak statek kosmiczny uwięziony w polu grawitacyjnym czarnej dziury, a ja czuję się jak astronauta mający za chwilę bezpowrotnie przekroczyć granicę horyzontu. Czyżbym utknął na Arrakis, znanej także jako Diuna? - zastanawiam się ocierając z wahaniem pot z czoła - na tej pustynnej planecie człowiek uczy się szacunku do wody.

W wakacje, za dnia, wychodzę na miasto ściskając pod pachą wilgotny plik zadrukowanych kartek - niech ludzie wiedzą ile się napociłem, żeby wypełnić to CV osiągnięciami mojego życia. Do licha, właśnie napisałem własną biografię, nie wcisnę jej nikomu bez uświadomienia mu czym właśnie go obdarzam. Jaka jest pana największa wada? Za dużo pracuję. To wada? Tak, ponieważ pracuję tak długo, aż tracę przytomność z wyczerpania, przewracam się na ziemię blokując przejście i zaczynam wydzielać brzydki zapach. Zadzwonimy do pana. Po innej rozmowie kwalifikacyjnej zaproponowano mi interesującą pracę - przypieczętowałem umowę tradycyjnym wolańskim gestem - splunąłem na stół. We wzniosłym oczekiwaniu obserwowałem reakcję mojego przyszłego pracodawcy na ten szczodry gest - wszak w tak straszliwym upale poświęcam dla niego drogocenne płyny mojego ciała. Dopiero dwie ulice dalej zgubiłem pościg złożony ze spoconego portiera i sekretarki. Obyczaje!

Obyczaje! Od dziecka uczy się nas zachowań właściwych i tych drugich, których należy unikać pod groźbą społecznej banicji. Etos dobrego wychowania. Etos bezpiecznej egzystencji. Puste życie - wypełnij je. Dopisz coś. Nie rozumiem. No właśnie. Co jakiś czas spotykam człowieka, który mówi mi, że na przykład podczas burzy należy pozamykać okna i balkon, żeby przypadkiem do mieszkania nie wleciał piorun. Piorun kulisty! Przecież to nie piaskal! Nikt nigdy nie widział takiego zjawiska (oczywiście wasze babcie powiedzą wam, że znają kogoś, kto zna kogoś kto widział), a ludzie pozbawiają się nawet tej maleńkiej szansy, aby go doświadczyć. Ja podczas burzy otwieram balkon na oścież - tego również nauczyłem się od Wolan, tych twardych mieszkańców pustyni.

W wakacje, nocą, ciągnie mnie do feministek. Te kobiety nie zdają sobie sprawy z własnego szczęścia - każda z nich przeżyła aborcję. Są również niezwykle uczciwe - dzielimy się wszystkim po połowie. Jedna z nich zapytała mnie kiedyś, czy mógłbym przestać chodzić w jej śnie. Odpowiedziałem jej, że obawiam się, iż chyba przegapiłem właśnie ostatni pociąg do Mashville. Co innego miałem powiedzieć? All the country girls goin' "oooh, oooh-o". Czy ten niebieski księżyc w twoich oczach to efekt uzależnienia od specjału? - Spytała. Wartości zastępuje tolerancja, a nowy obyczaj zastępuje stary. - Odparłem. Tak więc wypadałoby trochę pogadać co - sądzę że wypadałoby się teraz pobzykać nie - będę już spadał.

tak wiem
tak wiem
ale jeśli poprawi ci to humor
poklepię cię po pleckach

klep klep
klep klep
klep klep