środa, 5 maja 2010

Tragedia, żałoba, elita, racjonalizm i jaja

W filmie Michaela Moora, Zabawy z bronią, pokazany jest reporter przygotowujący się aby przekazać wstrząsającą wiadomość o zastrzelonych w szkole w Columbine uczniach i nauczycielach. W jednej chwili beztrosko żartuje sobie z operatorem, w następnej, gdy dostaje informację o wejściu na wizję, błyskawicznie zmienia wyraz twarzy i ton głosu - widz dostrzega grymas udręczonego smutkiem dziennikarza, mówiącego głosem pełnym współczucia dla ofiar i ich rodzin. Później cięcie, kamera stop i znów żarty, zbieramy się w następne miejsce itd... W podobnych okolicznościach przyłapano kiedyś prezydenta Clintona, gdy wracał z pogrzebu jakiegoś urzędnika - szedł roześmiany dopóki nie spostrzegł filmującej go kamery. Podobnie jak tamten reporter z Columbine, Clinton momentalnie posmutniał, zakrył twarz dłonią i nawet wyciągnął z kieszeni chusteczkę, aby otrzeć "załzawione" oczy. Takie przykłady na pewno można mnożyć, jednak stwierdzić, że wynika z nich, iż politycy kłamią, to banał jakich mało. No bo czy symulowanie smutnych uczuć to domena jedynie demagogicznych populistów? Czy nie zdarzyło nam się stroić przygnębionych postaw, nie dlatego, że faktycznie tak się czuliśmy, ale z powodu etykiety - po prostu wypadało tak się czuć w danych okolicznościach?

Gdy w Smoleńsku rozbił się samolot z prezydentem i niemal setką osób na pokładzie, wydarzenie to, mimo iż samo w sobie straszne, jednak ze względu na społeczne funkcje ofiar, zyskało dodatkowy wymiar - "narodowościowy". I ten dodatkowy wymiar okazał się niezwykle konfliktogenny - z jednej strony, część osób doświadczyła szczerych wzruszeń i smutku, z drugiej, niektórzy odczuli rozdrażnienie wywołane reakcjami tych pierwszych. Jeszcze inni, nieliczni, chociaż najbardziej nagłaśniani, stroili sobie z całej sytuacji żarty, albo deklarowali, że ich to w ogóle nie obchodzi.

Z moich obserwacji kontestatorskich zachowań wynika, że ludzie (1) kręcą nosem na nazywanie tego wydarzenia "największą tragedią", bo przecież były tragedie większe, (2) kwestionują nazywanie zmarłych elitą, bo przecież co z nich była za elita? (3) krytykują szczerość powszechnej żałoby lub w ogóle jej potrzebność, bo przecież wcześniej było tyle plucia na pisowców, (4) oburzają się na brak lub niechęć do racjonalnej analizy konsekwencji oraz (5) korzystając z okazji, żartują sobie z ludzi wierzących i KK.

Nie potrzeba geniusza, żeby stwierdzić, że wszelkie licytacje o największe tragedie nie mają żadnego sensu - gdyby było inaczej, ustalono by w końcu tragedię największą z największych i resztą drobnych tragedyjek przestano by sobie zawracać głowę. Nie trzeba też mędrca, aby zauważyć, że ludzie skłonni są tytułować mianem elity tych, z którymi mają po drodze w kwestiach światopoglądowych - jak nie nasi, to nie elita. Może i trąci to śmiesznym subiektywizmem, ale tak wykształciła nas ewolucja, a genów nie przeskoczysz. Jak mawia mój dentysta - geny to potęga. Najfatalniej jednak brzmią głosy tych, którzy zarzucają smucącej się reszcie obłudę i hipokryzję, zakładając, że jak się kogoś nie lubiło za życia, to fakt śmierci przeciwnika powinien raczej cieszyć niż martwić. Zapominają oni nie tylko o tym, że różnice światopoglądowe nie koniecznie muszą iść w parze z "życzeniem śmierci", ale jak powiedział Daniel Olbrychski, wspominając Przemysława Gosiewskiego, czasami najbardziej brakuje właśnie tych, z którymi toczyliśmy najgorętsze spory.

Niektórzy celowo wbijali kij w mrowisko, w dniu katastrofy z wyższością zarzucając zapłakanym masom irracjonalne oddawanie się emocjom czy brak chłodnego spojrzenia i analizy konsekwencji, wielce dziwiąc się przy tym, że ich "racjonalizowanie" spotyka się z oburzeniem: macie alergię na rozum, czy co? - pytali tych mazgajów. Chciałoby się odpowiedzieć, że alergia na rozum, to rzecz względna.

Gdy belgijska gazeta opublikowała rysunek Orzeł wylądował, byłem przekonany, że oburzenie, które się podniosło, stanie się zachętą aby doić katastrofę do ostatnich emocjonalnych kropel, jakie zdoła z siebie wycisnąć pognębiony lud, a w konsekwencji sprowokuje jeszcze więcej powodów do świętych oburzeń. Wojewódzki z Figurskim dołożyli swoje trzy grosze, a popularność, jaką zyskała ich piosenka w internecie, stoi w ponurej opozycji do wcześniejszego lamentu. Czyżby ludzie zmęczyli się (wymuszoną?) żałobą i nadszedł wreszcie czas na śmiech? Jakby nie było, przyzwoitość okraszona nutką spontanicznej empatii nie powinna być skutkiem szantażu ewentualnych konsekwencji prawnych urażonych uczuć. Czasem się zastanawiam, czy to całe wydarzenie daje do myślenia, czy daje? Mam nadzieję, że gdzieś między śmiechem, kampanią wyborczą i teoriami spiskowymi być może tli się jeszcze iskierka zadumy - samotnej i cichej - nad tajemnicą cierpienia, którą trzeba zaakceptować mimo braku zrozumienia. Tymczasem u wybrzeży USA plama ropy grozi największą katastrofą ekologiczną, ever. Jak powiedziałby Barack Obama w przerwie od gry w golfa: w takich chwilach, wszyscy jesteśmy tuńczykami.