niedziela, 4 marca 2012

To wciąż było

Oscary. Ponoć jeżeli nudziłeś się na Artyście, masz mózg wyprany przez transformersy przy dźwiękach dub-stepu. Słowo daję, ale długo myślałem nad tym twierdzeniem, wciąż jednak nie znajduję w nim nic obraźliwego. Wręcz przeciwnie - wizja cybernetycznych ingerencji dokonywanych przez inteligentne maszyny, wywołuje we mnie ten tajemniczy dreszcz podniecenia, tak dobrze znany tym wszystkim fetyszystom technologicznych interwencji - fanatykom transhumanizmu. Ale może coś źle usłyszałem? Wszak ostatnio zdarza mi się to coraz częściej. Gdy ktoś na przykład próbuje popsuć mi humor tekstem, że nie mam racji w jakiejś sprawie, ja słyszę tylko - chcę być taki jak ty, jak dorosnę. I wtedy serce mi ściska trwoga, i ogarnia mnie troska o człowieka, który wybiera tak trudną, acz wspaniałą ścieżkę życia - bycia mną - zamiast, nie, nie bycia sobą, nudziarze, zamiast oczywiście Johna Malkovicha.

No właśnie. Dzieci. Jak one nic nie wiedzą! Nawet moja półroczna siostrzenica, nie dość, że ledwo sama usiedzi w miejscu bez przewracania się na boki, to zaledwie średnio raz na trzy partie wygrywa ze mną w szachy - co za głuptasek! A kino najnowsze zdaje się tęsknić za tą dziecięcą naiwnością, produkując pozycje ociekające nostalgią za tym, co było, minęło i nie wróci. W końcu oskarowy Artysta to czarno-biały powrót do czasów, w którym aktorzy, jak dzieci, nie potrafią jeszcze mówić, za to świetnie komunikują się z widzem przy pomocy pełnych ekspresji gestów oraz min. Ten sentyment do przeszłości sprawia, że nie tylko o północy w Paryżu, wszystko to, co minione, pokrywa się nagle szlachetną patyną. Po latach, nawet Meryl Streep, jako Żelazna dama, żyje wspomnieniami swoich niepodzielnych rządów, a steampunkowy Hugo Martina Scorsese, w czasie wolnym od strojenia zegarów, na nowo odkrywa pomysłową twórczość Georgesa Meliesa.

 Te powroty do przeszłości to z jednej więc strony oda do beztroskiej dziecięcości, z drugiej, znacznie rzadziej spotykane - ukryte wezwanie do czerpania mądrości z doświadczeń naszych przodków. Takie właśnie skojarzenie nasunęło mi się przy filmie o Margaret Thatcher, która zasłynęła z podejmowania trudnych, czyli niepopularnych decyzji, wyciągając kraj znad skraju zapaści gospodarczej. I chociaż co poniektórzy pomyślą, że snuję kolejną spiskową teorię dziejów, to jednak ciepłe spojrzenie na taką postać może sugerować powolne oswajanie widowni ze zmianami, jakie dla światowej ekonomii powoli przygotowują rynkowi regulatorzy (z tą różnicą, że Thatcher była zwolenniczką wolnego rynku). A ja mam tylko żal do filmowych producentów, że zamiast namiętnie babrać się w przeszłości, nie skoncentrują się, najlepiej w sposób wysokobudżetowy, na możliwościach, jakie niesie przyszłość w wykonaniu science-fiction. A przeszłość?   

Znawcy na przykład kultury starożytnej, muszą się ze mną zgodzić, że większość tamtejszych spektakli odbywała się głównie ku prostej uciesze gawiedzi, a nie podniosłej refleksji. Jednak po wiekach spędzonych w klasycznej formalinie, dzieła straciły żywotność właściwą swoim czasom, i nagle, taka pozbawiona kontekstu Ducha Dziejów, komedia, przy której dawniej zrywano boki, dziś podziwiana jest wyłącznie na kolanach, jako zaledwie klasyka, ale gatunku. Stąd czasem aż strach pomyśleć, co za tych sto, dwieście lat odkopią i na nowo odkryją z naszej kultury ci wszyscy kinomani z przyszłości. Chyba że ktoś w ogóle nie czuje moralnej odpowiedzialności za przyszłe pokolenia - wtedy spoko. No ale jak komuś leży na sercu lub wątrobie kwestia tego, co będą ściągać na swoje wypasione implanty wszczepiane bezpośrednio w mózgi, wnuki naszych wnuków, to powinien żyć nadzieją, że nie będą to przynajmniej filmy Terrencea Malicka. Słowo daję, jak ktoś mi mówi, że Drzewo życia było fajne, to mnie trafia Melancholia. Po torturach podczas seansu tej pompatycznej produkcji, nawet Cienka czerwona linia zbladła i zgubiła swój podniosły klimat gdzieś na drodze do nowej, alternatywnej Ziemi, pozbawionej tego prze-artystycznego patosu.

Wszystko płynie. Wydaje się, że gusta filmowe podlegają tym samym prawom co moda, cokolwiek to znaczy, chociaż proces ten zachodzi nieco szybciej w dziedzinie audio-wizualnej, niż w przypadku sfery tekstylno-odzieżowej. O wiele łatwiej wyobrazić sobie przecież tamto nagłe znudzenie publiczności kinem niemym, na rzecz kina udźwiękowionego, nieco trudniej - przejście od wzorzystych, bogato zdobionych tkanin, do względnej prostoty współczesnego odzienia. A nie trudno uwierzyć mi na słowo, a babeczki szczególnie się ze mną zgodzą, że nasz strój wpływa na nasz sposób bycia, co dobitnie ilustruje historia spodni jeansowych. Być może z gustem filmowym jest podobnie?  

W przeciwieństwie do żyjącego wiecznie Człowieka z Ziemi, my, zwykli (że na chwilę błysnę skromnością) ludzie, jesteśmy zanurzeni w faktyczności o dość ograniczonej perspektywie czasowej, stąd większość zmian dokonujących się na kartach historii ma dla nas naturę raczej skokową niż ciągłą. I chociaż jakiś hipster (ech, to erystyczne zaszufladkowanie adwersarza, zanim zdąży coś powiedzieć) może mi zarzucić, że dwoję się i troję, byle uzasadnić mój brak wrażliwości na artyzm zawarty w Artyście czy nieszczęsnym Drzewie życia, ale czy dialektyka dziejów nie skłania nas raczej do wesołego taplania się w papce kultury, w którą zostaliśmy wrzuceni? Po co trwać w przekonaniu, że kiedyś było lepiej, skoro lepiej, ba, o wiele lepiej upatrywać korzyści wynikających z tego, co przyniesie przyszłość? To, że ten podstępny, kreacjonistyczny zdrowy rozsądek, każe nam myśleć, że świat wygląda właśnie tak, jak nam się to wydaje tylko tu i teraz...  Jak nie potrafisz sobie czegoś wyobrazić, to dlatego, że za słabo się starasz.