wtorek, 24 lipca 2012

Ale to, to był film

Strach chodzić do kina. Ba, strach w ogóle wychodzić z domu, no ale to swoją drogą. Czasem zastanawiam się jak to jest zatracić różnicę między fikcją a rzeczywistością (tak sobie wmawiam, że nie mam z tym problemu, chociaż ta familiarność z The Cable guy...), albo być szaleńcem, który faszeruje ołowiem przypadkowych ludzi w sali kinowej, wyobrażając sobie przy tym, że jest jakimś komiksowym złoczyńcą, Jokerem albo nie wiem, Jerzym Urbanem. Jakie to uczucie od miesięcy planować zbrodnię i ani przez chwilę w ciągu tych kilku tygodni nie zdawać sobie sprawy z makabrycznej absurdalności całej sytuacji, z banalnej głupoty krwiożerczych zamiarów, bez tej prostej refleksji - co ja do jasnej ciasnej w ogóle wyprawiam? Podczas gdy godzinami rozmyślałem nad stosownością wprowadzenia wątków humorystycznych do pracy magisterskiej, ten jak gdyby nigdy nic zbroił się by siać strach, śmierć i zniszczenie. Czy trzeba czymś zasłużyć na zostanie takim ufarbowanym wariatem, czy jest to zaledwie przypadek, traf, ot zrządzenie losu, każdemu mogło się zdarzyć? Bo może każdy ma to w sobie, taką iskierkę szaleństwa i tylko brak odpowiedniego katalizatora sprawia, że trzymamy w ryzach te wszystkie pokłady skumulowanego w nas chaosu. Zbyt tkliwe? Byłem się przełamałem. Poszedłem do kina. Na Prometeusza. W 3D. Oklaski.

Nigdy nie byłem jakimś szczególnym fanem uniwersum Alienów. Jestem całkiem nieźle przekonany, że wiem o co chodziło w Ósmym pasażerze Nostromo, kolejne części znam nawet nieco lepiej, czytałem też jakiś komiks, grałem w jakąś grę i obejrzałem te wszystkie głupkowate hollywoodzkie starcia z predatorem. Obcy. Krwawiący kwasem obcy. No ok. Obcy to nie zombie, ale no ok. Nie dla obcych wyszedłem jednak z bezpiecznego domu, nawet nie dla Ridleya Scotta. Zrobiłem to, bo jakżeby inaczej, dla wysokobudżetowego science fiction z przesłaniem (w skrócie WSFZP). Tylko wysokobudżetowe SF (z przesłaniem) potrafi mnie powstrzymać od ściągania torrentów z sieci, a że takie SF zdarza się ostatnio niebyt często (no zabijcie mnie, Avatara też zaliczam do WSFZP) to no, arrr, do czorta. Wysokobudżetowość obiecuje imponującą specjalną efektowość, która wynagradza dźwiganie okularów 3D wciśniętych na tradycyjne ślepopatrzałki (marudzenie okularnika), a potencjalna przesłaniowość pozwala podtrzymać złudną nadzieję, że reżyser zechce nam coś powiedzieć i to nawet, być może, coś ciekawego, spektakularnie. No bo czyż SF nie powstało po to, by nam coś ciekawego spektakularnie mówić? WSFZP to idealna synteza intelektualnej treści i widowiskowej formy i to mnie właśnie zawsze ciągnęło do kina - dwie pieczenie na jednym ogniu - miód na mroczne serce skąpego pragmatyka.

 Podczas pełnego napięcia zabijania czasu przed seansem Prometeusza w 3D, wygrzebałem Dicka (Philipa K. Dicka, luuudzie!), zanurzyłem się oczekująco w Trzech stygmatach Palmera Eldritcha i próbowałem wprowadzić się w ten tajemniczy nastrój, który pozwala z większym entuzjazmem wkraczać w świat fantastycznej przyszłości. Nie doczytałem jeszcze historii do końca, ale dzięki książce przypomniałem sobie co mnie wkurza w SF. Wkurzają mnie więc wszelkiego rodzaju zbędne udziwnienia i brak wyczucia dla konsekwencji własnych pomysłów autora. Gdy dickowski bohater w pewnym momencie poprosił robokelnera, żeby podał mu wideotelefon ponieważ musi do kogoś zadzwonić, to zacisnąłem tylko zęby w niesprawiedliwej i nieżyczliwej złości. Nie dość, że Dick nie wpadł na pomysł, że ludzie przyszłości mogliby nosić telefony normalnie przy sobie (co z tego, że pisał to w latach 60-tych,  niektórzy nawet już wtedy o tym myśleli!) to wprowadza termin "wideotelefon" dla narzędzia do komunikacji - uwaga - audio-wizualanej. Wydaje się oczywiste, że gdy raz ktoś wypuści na rynek telefon z kamerką i ekranikiem, to modele bez tych bajerów wylądują na złomie, po co więc to rozbudowane przedrostkowanie? Zachodzę w głowę, co przyniósłby mu robokelner (kolejne udziwnienie - robokelnerze, co dzisiaj poleca roboszef kuchni?), gdyby bohater zamiast "przynieś wideotelefon" powiedział "kopsnij (po prostu) telefon"? Dostałby wtedy jogurt? Wiem, wiem, czepiam się. W innym fragmencie facet otrzymuje ofertę od przedstawiciela firmy, o której wcześniej nie słyszał. Pyta żony, czy może ona słyszała, ale też nie. No i zagadka, nie wiadomo o co chodzi. Dzisiaj by to pewnie od razu wygooglował... Ech, dickowska przyszłość bez internetu. Męczę biednego Dicka (mhm), ale tylko jako rozgrzewkę przed miażdżącą krytyką Prometeusza (albo z rozpędu jeszcze szpilka w Lema. Lem to pisze o przyszłości i wszystkie jego statki kosmiczne i roboty to jakieś siermiężne kable i koła zębate i mam wrażenie, że ten irytujący steampunk technologiczny to zabieg totalnie niezamierzony. Ale mu teraz dosrałem).

 Prometeusz. Od razu ostrzegam, że będę spojlerował, ale jeśli spojlerem ma być info, że film niczym nie zaskakuje (ha, może tylko mnie nie zaskakuje, mnie! bo mnie to już przecież nic nie zaskoczy), to no, chyba mi to duchy kinematografii wybaczą. Gdybym miał go streścić nieżyczliwie, powiedziałbym, że to historia grupki wyspecjalizowanych kosmonautów (plus robot), przemierzających kosmos w efektownym statku kosmicznym, zadając między sobą wielkie pytania o to skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy, jeżdżących po burzliwej powierzchni jakiegoś obcego księżyca, zadając pytania o to skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy, błąkających się po starożytnej konstrukcji kosmitów, zadając pytania, no, już wiecie o co mi chodzi. Nie liczcie jednak na odpowiedzi. Jak powiem, że przy Prometeuszu maczali palce twórcy Lostów to już z grubsza wiadomo co dostaniemy - intrygujący początek i rozczarowującą puentę. No trochę przesadzam z tym brakiem odpowiedzi. Okazuje się, że ludzie to wynalazek humanoidalnych kosmitów (Erich von Däniken ftw!), którzy w pewnym momencie uznali, że jednak eksperyment się nie powiódł i postanowili nas, nie wiedzieć czemu, zniszczyć (nasi genialni konstruktorzy chcieli zbombardować Ziemię alienopodobnymi zarodnikami), ale ich własna broń obróciła się nagle przeciwko nim (co za zaskoczenie!) i tak właśnie powstali Obcy. Jednego żywego kosmitę udało się nawet ziemskiej załodze odnaleźć, ale gdy zaczęli go pytać, no zgadnijcie o co, no o to skąd są i dokąd zmierzają, to ten stracił cierpliwość i zaczął im ni z gruchy ni z pietruchy spuszczać straszliwy łomot. Po czym zginął, a z jego brzucha w ostatniej scenie filmu wyskoczył alien. W odwecie za te ludobójcze zamiary ostatnia żywa kosmonautka wysłała składowisko alienów na planetę naszych doszłych twórców i zarazem niedoszłych oprawców, niech mają za swoje, kosmiczne gnojki - może efekty tej mitycznej zemsty dzieci na swych rodzicach zobaczymy w sequelu. No i to wszystko, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść.

No tak, przesłanie. Chcąc nie chcąc pytanie o to skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy zawisło nad salą kinową i na pewno nie jedna osoba wychodząc z Cinema City, ściskając w dłoniach iphona zachodziła w głowę, jaki to też może być ten słynny sens naszego życia. Sens życia. No nie mogę. Gdybym miał jakiś wpływ na fabułę filmu, kazałbym przerośniętemu kosmicie powiedzieć, na chwilę przed spuszczeniem łomotu tym dociekliwym kosmonautom, że sensem życia jest hodowla rzodkiewek. Niech teraz kombinują. Albo żeby mieli jeszcze większą zagwozdkę - sensem życia jest gra na banjo. Albo - stworzyliśmy was po to, żebyście produkowali plastik, bo plastik nie wyrośnie sam na drzewie, idźcie więc i wypełniajcie nim kosmos. To też by im dało do myślenia. Sens życia. Wkurza mnie to w SF. Wkurza mnie, że próbuje dawać tak banalne odpowiedzi na tak wielkie pytania, wkurza mnie, że w ogóle sugeruje możliwość udzielenia na nie odpowiedzi, a już najbardziej to mnie wkurza, że dałem sobie wmówić, że pytanie o to skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy jest w ogóle wielkie i ważne. Zupełnie jakby nie było większych i ważniejszych (jakich? no różnych, różnych innych!). A może to tylko ja jestem ostatnio jakiś drażliwy? Może za mało było w Prometeuszu laserów, za mało wybuchów, za mało, no, cycków w 3D? Sam nie wiem.

czwartek, 12 lipca 2012

Post wspaniałomyślny

Świadomość. A o czym innym można napisać po lekturze Ślepowidzenia? No, ewentualnie o wampirach, ale to temat na inną okazję - poczekam aż kino (już-już-już rezerwuję sobie bilet!) wypuści ostatnią część Zmierzchu - będzie co porównywać. Świadomość. Ekhm, właściwie to mam wrażenie, że wyczerpałem to zagadnienie nim zabrałem się za nie na dobre (na dobre! hu hu! na dobre!). Ba, po co nawet zaczynać - jaki koń jest - każdy widzi. Spójrzmy na takiego mojego psa. Gdy na przykład mówię mu, że jest tylko bezmyślnym pchlarzem, któremu w całym naszym cywilizacyjnym kręgu nie można przypisać nawet tej hipotetycznej duszy, a co dopiero świadomości, to ten mi zwykle odpowiada, że miałbym problem z udowodnieniem istnienia autorefleksji u własnej siostry (wkraczam na grząski grunt), więc szkoda mu czasu żeby się ze mną gryźć o jego ewentualne życie psychiczne (niby najlepszy przyjaciel człowieka, a jaki pyskaty). No, on woli gryźć się ze mną o kocyk, a ile bym mu nie tłumaczył, że z kocykiem nic mnie nie łączy, to jak grochem o ścianę. Psy!

Każdy kto czytał Ślepowidzenie Petera Wattsa wie, że głównym problemem tej książki jest pytanie o relację inteligencji do świadomości (czy jakoś tak). Akcja rozgrywa się w kosmicznej scenerii, w której transhumanistyczni przedstawiciele ludzkości spotykają Obcych. A Obcy są tak obcy, że hej - no nijak nie idzie się z nimi dogadać. Kosmonauci przyszłości dwoją się i troją (a niektórzy nawet czworzą), jednak pierwszy kontakt, jak pierwsza randka, wywołuje same frustracje - obcy niby coś odpowiadają na zaczepki, ale jakoś tak niemrawo. Bez ładu i składu. Byle jak. Niby inteligentni, ale no, no właśnie. O co chodzi? Książka nie zostawia nas jednak z niczym, co zarzuca się czasem Lemowi i jego Solaris (chociaż w tym przypadku można mu to wybaczyć, wszak nawet to epistemologiczne, solaryjskie "nic" prowokuje mózgi do wysiłku). Ale o ile do samego końca lemowej historii o (myślącej?) planecie nie możemy liczyć na zrozumienie jej tajemniczej struktury, to Watts kusi się o jakąś konstruktywną odpowiedź - wszystkiemu winna jest nasza "cenna" świadomość. Po prostu tak głęboko i nierozerwalnie zanurzyliśmy się we własnym "człowieczeństwie", że jesteśmy ślepi na wszystko, co z samej swojej istoty rozmija się z tym co ludzkie. Jeżeli kiedykolwiek spotkamy więc Obcość, obcość całkowicie od nas odmienną, wszelki dialog z definicji spełznie na niczym. No bo jak obcość to obcość i już.

 No ale (no ale! - okrzyk godowy każdego filozofa rozmiłowanego w wątpliwościach) czy musimy aż kosmitów poszukiwać, żeby metafizyczne dreszcze w kontekście niepoznawalnego w sobie rozbudzić? Pewnie nie. Jak kogoś z natury ciągnie do przynudzania, zacznie zaraz spekulować o Bogu, jak ktoś liczy na naprawdę soczyste odpowiedzi, to skieruje się ku naukom szczegółowym (no co, może nie?), ale najprościej chyba spojrzeć w siebie, przez siebie i na siebie (lub na swojego psa). No cóż, nie ma co się czarować, że naukowcy odkryli czym jest świadomość - wciąż są od tego dalecy. Być może nigdy się tego nie dowiedzą, a ja miałbym nawet na poczekaniu swoją własną "kwantową teorię świadomości", która tłumaczyłaby skąd ten epistemologiczny pesymizm. Moja teoria (moja teoria!) głosi, że podobnie jak zasada nieoznaczoności w odniesieniu do elektronów mówi nam, że sama obserwacja potrafi zakłócić wszelkie pomiary, podobnie działoby się w przypadku skierowania mikroskopu w kierunku naszych neuronów. Możemy świadomości swej subiektywnie doświadczać, ale przy każdej próbie obiektywnego empirycznego jej zbadania zawsze nam się ona wymknie. Oczywiście tak naprawdę wcale w to nie wierzę. Co jak co, ale w kwestii postępu naukowego jestem niepoprawnym optymistą, wierzącym w nieograniczone możliwości ludzkiego intelektu i wszelkim defetystom technologicznym mówię stanowcze - jeszcze się zdziwicie!

 A co gdy poddamy analizie swój własny strumień świadomości, czy dowiemy się wtedy czegoś o jego naturze? Czy ludzie zaczną nagle żyć ze sobą w zgodzie? Czy nauczę się grać na banjo? A może po prostu skapitulujemy w obliczu tej słynnej teorii mówiącej o latarni pod którą jest zawsze najciemniej? Moda na gmeranie w duchowości (uważni czytelnicy powinni zauważyć, że zamiennie używam świadomości, autorefleksji, duszy, duchowości i przeżyć psychicznych - gratuluję spostrzegawczości) przywędrowała do nas z dalekiego wschodu - podczas gdy my, spadkobiercy cywilizacji zachodu, od Talesa z Miletu począwszy taplaliśmy się w problemach dotyczących tego co na zewnątrz, wielcy mędrcy z Indii czy Chin tracili w tym czasie energię na rozmyślaniu o samym sobie. Bilans? Dzięki metafizycznym rozważaniom o świecie mamy dwie wojny światowe, a joginom zawdzięczamy New Age, filmy Bollywood i otwarte furtki dla sił ciemności w umysłach medytującej młodzieży - any questions? Mhm, no to może lepiej siup do puenty:    

Świadomość - Cui bono - jaka z niej korzyść? Ewolucjonistyczne wyjaśnienie zjawisk zachodzących w przyrodzie polega na pokazaniu jak organizmy adaptowały się do zmiennego środowiska. Skoro miliony lat ewolucji wykształciły w nas zdolność do podziwiania zachodów Słońca i filmów braci Cohen, to pewnie umiejętność taka zwiększa w jakimś stopniu nasze szanse na przetrwanie. W Ślepowidzeniu Watts sugeruje, że świadomość to być może zbędna ekstrawagancja, ot wypadek przy pracy ewolucji; można spróbować wyobrazić sobie istoty równie kreatywne jak ludzie, ale pozbawione tego talentu do komplikowania wszystkiego egocentryzmem. Każdemu z nas zdarzyło się w którymś momencie życia doświadczyć bezwarunkowych odruchów, dzięki którym zrobiliśmy coś lepiej i szybciej, niż gdybyśmy musieli poprzedzić taką czynność całym procesem świadomych decyzji. Skoro nasza maszyneria potrafi świetnie poradzić sobie sama, bez cenzora w postaci różnego rodzaju refleksji i wątpliwości, to po co jej taki marnotrawiący energię balast jakim jest to słynne "ja"? Spójrzmy na pszczoły, bzyczące owady na służbie matematyki, jak bez świadomości tego co robią konstruują te wszystkie zadziwiające plastry miodu (przykład z pszczołami jest kontrowersyjny - stopień waszego zadziwienia zależy od tego, czy wychowywaliście się na Pszczółce Mai czy na Roju). A potem rzut oka na humanistów, jak opornie im idzie matma. Może są głusi na kosmos? Na te wspaniałe myśli.

   

poniedziałek, 9 lipca 2012

Pewnego razu w Westeros

Upał. Lato jak co, no jak piekarnik rozgrzewa powietrze i torturuje grubasów (czyżby chudzielcze uprzedzenia?), a niskie lub wysokie prądy atmosferyczne (no idea what I'm doing) elektryzują okolicę. No i co się dzieje, no błyska się i grzmi dudniącym echem burza, wyją samochody, drżą szyby w oknach, drżą biedne psy. Mój pies drży. Drży, sapie, ślini się, śmierdzi tchórzem i robi wielkie oczy. No po prostu boi się. Tchórz. A ja nic. Znaczy, nie boję się w środku, w mieszkaniu rozświetlanym promieniami atmosferycznej furii zachowuję zimną, chociaż stopniowo podgrzewaną krew. Ale jak mnie złapie burza na zewnątrz, wśród przestrzeni otwartych, obwieszonego metalem i elektroniką, to mam ochotę rzucić się przed siebie w panicznej ucieczce krzycząc jak mała dziewczynka. Że szanse na trafienie małe? No właśnie. Podczas burzy coś tak zwykle czuję, że mam fart. No i po prostu boję się, że mogę wygrać. To nie brak odwagi więc. To skromność.

Burza. Kiedyś zsynchronizowałem się z tym zjawiskiem podczas zwiedzania doliny pięciu stawów. Ponoć w górach prawdopodobieństwo trafienia wzrasta, a że wtedy się wywinąłem, to no, kto wie, oglądaliście chyba Final destination...  Tak czy siak, być może mnie przegrzało, ale sami przyznacie, że zakrawa to niemal na ironię losu, że ostatnio mam pod dostatkiem piorunów, podczas gdy najbliższa okolica wciąż cierpi na totalny i chroniczny brak trąb powietrznych. Jakiś czas temu widziałem nawet spalający się w atmosferze meteor (mam nadzieję, że meteor, a nie trafioną piorunem przypadkową jaskółkę, tę siostrę burzy i podniebny sztylet, nurkującą bezwładnie z rozżarzonymi elektrycznie piórkami), natomiast przeżycie (no, nie będę taki pazerny z tym przeżywaniem) rozszalałego tornada pozostaje doświadczeniem wciąż dziewiczym i odległym. Niezaspokojonym. Ech, trąbo powietrzna...

No więc upał, burza, pies śmierdzi tchórzem, a ja co, a ja w Westeros. Nadciąga zima? Bitch, please. W takie dni wierzę w globalne ocieplenie. Wierzę w UFO. W zombie. Nawet w angielską królową, ale nie w skutą lodami (mmm, lody...) północ. Fuck it. W lipcu wracam na Diunę. Wyobrażam sobie samego siebie jak wciągam specjał (mam nadzieję, że nie wcisnęli mi znowu LSD, chociaż efekt byłby podobny), zakrzywiam czasoprzestrzeń z cichym lub głośnym iiiikkkk, zaczynam rozumieć naturę Absolutu, łączę się z czymś tam czy coś... no i co się wtedy dzieje? No właśnie, efekty uboczne zażywania specjału. Znów budzę się za Murem, a snarki i grumpkiny wychodzą z bajek opowiadanych przez stare nianie, coraz bardziej realne i nagle coraz mniej jest mi do śmiechu. Tylko pieśń lodu i ognia...

Nie mam pojęcia, czemu mój pies boi się burzy. No ale kto by tam przypisywał stany mentalne zwierzętom? On się więc nie boi. On - biologiczny mechanizm - reaguje. Na bodźce czy coś. Tak, tak, wiem, wiem - kogo chcę oszukać. Sam na codzień zajmuję się przetwórstwem koncepcyjnym, doszukując się w zachowaniu psa (still no idea what I'm doing) relacji semantycznych. Czy czegoś. Jeść. Siku. Poczochrać za uchem. Czy on myśli? Dokąd płynie, kiedy w snach odchodzi stąd (no i o czym szczeka, ale to usłyszy nawet Urszula)? Może gdybym się chwilę zastanowił, może wtedy, jakiś pomysł, jakiś... Upał. Żar. Nawet komp rzęzi pod obudową. Rozebrać go, rozebrać? Ciiii... Już niedługo. Wkrótce. Na południu powiadają, że wróciły smoki.

środa, 13 czerwca 2012

A tak naprawdę jest inaczej

W starym domu moich dziadków odnalazł się po latach dawno zagubiony pokój. Ktoś na ścianie powiesił kiedyś płaszcz, ktoś inny palto - z czasem kłębowisko niemodnych ubrań rosło jak gniazdo dla moli zakrywając ścianę, drzwi i w końcu pokój, który nagle i tak po prostu przepadł. Osunął się w niepamięć. Zniknął. A teraz się odnalazł. I było tam wszystko co minęło, i co wróciło nagle w stanie nienaruszonym i zakonserwowanym, chociaż odrobinę zakurzonym. Była tam szafa ze starymi zabawkami. Był zaginiony stryjek - wciąż czytał książkę. Był tam nawet Bóg opuszczony przez swoich wyznawców. Próg, jak trzydziesty ósmy równoleżnik dzielił świat na dwie strony - prawą i lewą. Której było więcej? A którą wolisz? - zapytała stuletnia starowinka, moja praprababka. Nigdy tego nie wiedziałem. Co wolę?

Czasem spotykam kogoś, kto robi coś czego nie rozumiem. A przynajmniej nie rozumiem do końca - czyli wcale. Szybko znajduję wyjaśnienie - pewnie to wariat. Przychodzi, notuje coś w swoim starym, obszarpanym zeszyciku, przeczyta to czasem lub nie. Wysłuchają i podziękują. Snuje ten człowiek swoje myśli w skomplikowany chociaż konsekwentnie zagmatwany wzór szaleństwa. Wariat. Co on tutaj robi? A kto go tam wie. Obserwuję go ukradkiem jak rusza ręką, kiwa głową i mruży oczy. Mruga. Być może zbyt długo tam siedział, zamknięty w tym zapomnianym przez świat pokoju pochylony nad stosami książek. Obłęd. I myślę sobie wtedy, że chciałbym go kiedyś spotkać w Korei Północnej. Na paradzie. W mauzoleum Kim Ir Sena. Wierzę, że on też.

Wyobrażam sobie. Puste ulice zalane betonem wyczekują na tłum naładowany wymuszonym entuzjazmem dla zmarłego przywódcy. Wyobrażam sobie że tak jest, chociaż zawsze mógłbym zmienić reguły gry. Mogliby tam przyjść specjalnie dla mnie. Logika modalna, logika alternatywnych możliwości - wielkie mi coś. Są światy inne niż ten - a przynajmniej mogłyby być - wiem to od dziecka. Gdyby to było prawdą. Gdyby to. Jeśliby założyć. Sytuacje kontrfaktyczne. Czemu nie? Uwierzę w to, gdy spotkamy się w innym życiu, w innym świecie - w Korei. A teraz? Kim Dzong Il nigdy nie chciał mi wysłać zaproszenia do Phenianu. Czasem go rozumiem. Czasami nie. Wiem tylko tyle, że ten mój jeden dzień z życia Korei Północnej mógłby być tym właśnie dniem. Mógłby być wspaniały.

To mógłby być wspaniały dzień, tak jak odnaleziony pokój, w którym od lat, w zakurzonej stagnacji, pielęgnowano szaleństwo. Wstyd się przyznać, ale dzielę z nim smutną tajemnicę. W jego zmaltretowanych zapiskach wszystkie dowody kończyły się zawsze tym samym wnioskiem - wspaniały dzień jest ostatnim dniem. To chwila, którą się konserwuje. A ja odkąd tylko pamiętam, zawsze miałem ten sam problem ze zmianą - może być ona tylko na lepsze lub na gorsze. A gdy lepiej być już nie może? Wtedy zdobywamy szczyt na którym można tylko umrzeć. Gdy jest wspaniale, wszystko jest dozwolone - tak musi być, więc tak trzeba. Wspaniałość zachowuje się tylko przeszłością.

Wiele długich godzin spędziłem zanurzony w tych chorych rojeniach, desperackich próbach ucieczki przed przemijaniem. To dla twojego dobra - zdawał się myśleć tego dnia, gdy podnosił tamten kamień. Byłem skłonny w to uwierzyć, wszak kochał piękno. I fizykę. A stare pokoje pachną pleśnią. To taka zgrzybiała czasoprzestrzeń.

niedziela, 4 marca 2012

To wciąż było

Oscary. Ponoć jeżeli nudziłeś się na Artyście, masz mózg wyprany przez transformersy przy dźwiękach dub-stepu. Słowo daję, ale długo myślałem nad tym twierdzeniem, wciąż jednak nie znajduję w nim nic obraźliwego. Wręcz przeciwnie - wizja cybernetycznych ingerencji dokonywanych przez inteligentne maszyny, wywołuje we mnie ten tajemniczy dreszcz podniecenia, tak dobrze znany tym wszystkim fetyszystom technologicznych interwencji - fanatykom transhumanizmu. Ale może coś źle usłyszałem? Wszak ostatnio zdarza mi się to coraz częściej. Gdy ktoś na przykład próbuje popsuć mi humor tekstem, że nie mam racji w jakiejś sprawie, ja słyszę tylko - chcę być taki jak ty, jak dorosnę. I wtedy serce mi ściska trwoga, i ogarnia mnie troska o człowieka, który wybiera tak trudną, acz wspaniałą ścieżkę życia - bycia mną - zamiast, nie, nie bycia sobą, nudziarze, zamiast oczywiście Johna Malkovicha.

No właśnie. Dzieci. Jak one nic nie wiedzą! Nawet moja półroczna siostrzenica, nie dość, że ledwo sama usiedzi w miejscu bez przewracania się na boki, to zaledwie średnio raz na trzy partie wygrywa ze mną w szachy - co za głuptasek! A kino najnowsze zdaje się tęsknić za tą dziecięcą naiwnością, produkując pozycje ociekające nostalgią za tym, co było, minęło i nie wróci. W końcu oskarowy Artysta to czarno-biały powrót do czasów, w którym aktorzy, jak dzieci, nie potrafią jeszcze mówić, za to świetnie komunikują się z widzem przy pomocy pełnych ekspresji gestów oraz min. Ten sentyment do przeszłości sprawia, że nie tylko o północy w Paryżu, wszystko to, co minione, pokrywa się nagle szlachetną patyną. Po latach, nawet Meryl Streep, jako Żelazna dama, żyje wspomnieniami swoich niepodzielnych rządów, a steampunkowy Hugo Martina Scorsese, w czasie wolnym od strojenia zegarów, na nowo odkrywa pomysłową twórczość Georgesa Meliesa.

 Te powroty do przeszłości to z jednej więc strony oda do beztroskiej dziecięcości, z drugiej, znacznie rzadziej spotykane - ukryte wezwanie do czerpania mądrości z doświadczeń naszych przodków. Takie właśnie skojarzenie nasunęło mi się przy filmie o Margaret Thatcher, która zasłynęła z podejmowania trudnych, czyli niepopularnych decyzji, wyciągając kraj znad skraju zapaści gospodarczej. I chociaż co poniektórzy pomyślą, że snuję kolejną spiskową teorię dziejów, to jednak ciepłe spojrzenie na taką postać może sugerować powolne oswajanie widowni ze zmianami, jakie dla światowej ekonomii powoli przygotowują rynkowi regulatorzy (z tą różnicą, że Thatcher była zwolenniczką wolnego rynku). A ja mam tylko żal do filmowych producentów, że zamiast namiętnie babrać się w przeszłości, nie skoncentrują się, najlepiej w sposób wysokobudżetowy, na możliwościach, jakie niesie przyszłość w wykonaniu science-fiction. A przeszłość?   

Znawcy na przykład kultury starożytnej, muszą się ze mną zgodzić, że większość tamtejszych spektakli odbywała się głównie ku prostej uciesze gawiedzi, a nie podniosłej refleksji. Jednak po wiekach spędzonych w klasycznej formalinie, dzieła straciły żywotność właściwą swoim czasom, i nagle, taka pozbawiona kontekstu Ducha Dziejów, komedia, przy której dawniej zrywano boki, dziś podziwiana jest wyłącznie na kolanach, jako zaledwie klasyka, ale gatunku. Stąd czasem aż strach pomyśleć, co za tych sto, dwieście lat odkopią i na nowo odkryją z naszej kultury ci wszyscy kinomani z przyszłości. Chyba że ktoś w ogóle nie czuje moralnej odpowiedzialności za przyszłe pokolenia - wtedy spoko. No ale jak komuś leży na sercu lub wątrobie kwestia tego, co będą ściągać na swoje wypasione implanty wszczepiane bezpośrednio w mózgi, wnuki naszych wnuków, to powinien żyć nadzieją, że nie będą to przynajmniej filmy Terrencea Malicka. Słowo daję, jak ktoś mi mówi, że Drzewo życia było fajne, to mnie trafia Melancholia. Po torturach podczas seansu tej pompatycznej produkcji, nawet Cienka czerwona linia zbladła i zgubiła swój podniosły klimat gdzieś na drodze do nowej, alternatywnej Ziemi, pozbawionej tego prze-artystycznego patosu.

Wszystko płynie. Wydaje się, że gusta filmowe podlegają tym samym prawom co moda, cokolwiek to znaczy, chociaż proces ten zachodzi nieco szybciej w dziedzinie audio-wizualnej, niż w przypadku sfery tekstylno-odzieżowej. O wiele łatwiej wyobrazić sobie przecież tamto nagłe znudzenie publiczności kinem niemym, na rzecz kina udźwiękowionego, nieco trudniej - przejście od wzorzystych, bogato zdobionych tkanin, do względnej prostoty współczesnego odzienia. A nie trudno uwierzyć mi na słowo, a babeczki szczególnie się ze mną zgodzą, że nasz strój wpływa na nasz sposób bycia, co dobitnie ilustruje historia spodni jeansowych. Być może z gustem filmowym jest podobnie?  

W przeciwieństwie do żyjącego wiecznie Człowieka z Ziemi, my, zwykli (że na chwilę błysnę skromnością) ludzie, jesteśmy zanurzeni w faktyczności o dość ograniczonej perspektywie czasowej, stąd większość zmian dokonujących się na kartach historii ma dla nas naturę raczej skokową niż ciągłą. I chociaż jakiś hipster (ech, to erystyczne zaszufladkowanie adwersarza, zanim zdąży coś powiedzieć) może mi zarzucić, że dwoję się i troję, byle uzasadnić mój brak wrażliwości na artyzm zawarty w Artyście czy nieszczęsnym Drzewie życia, ale czy dialektyka dziejów nie skłania nas raczej do wesołego taplania się w papce kultury, w którą zostaliśmy wrzuceni? Po co trwać w przekonaniu, że kiedyś było lepiej, skoro lepiej, ba, o wiele lepiej upatrywać korzyści wynikających z tego, co przyniesie przyszłość? To, że ten podstępny, kreacjonistyczny zdrowy rozsądek, każe nam myśleć, że świat wygląda właśnie tak, jak nam się to wydaje tylko tu i teraz...  Jak nie potrafisz sobie czegoś wyobrazić, to dlatego, że za słabo się starasz.

środa, 29 lutego 2012

Świąteczna gorączka

Historia pełna przygód? Wsadźcie to do worka z napisem „Bzdury dla grzecznych dzieci”, zaraz obok Świętego Mikołaja i Gwiazdki. Zawsze tak uważałem, a przynajmniej od czasu kiedy sam przestałem być dzieckiem, chociaż bywają dni gdy wydaje mi się, że tak naprawdę nigdy nim nie byłem. I nigdy też nie sądziłem, że sam będę miał jedną z tych historii do opowiedzenia. Teraz, gdy wreszcie ruszyłem dupę żeby spisać wydarzenia które, nie bójmy się tego określenia, wstrząsnęły światem, doszedłem do wniosku, że jestem wam winien pewne wyjaśnienie. Pozwólcie więc, że zanim przejdę do sedna poczynię krótką dygresję. Dominika miała zwyczaj zawsze powtarzać, że jestem zbyt lakoniczny, i że trzeba nieźle się napocić by coś ze mnie wyciągnąć. Cóż, jeśli chodzi o moje towarzyskie relacje - miała rację. Jednak tłamszone na co dzień myśli, gdy pochylam się nad kartką papieru pozwalając im wreszcie dojść do głosu, wypływają nagle szerokim nurtem, niosąc ze sobą cały ten zebrany po drodze syf.

Mówię o tym, bo zależy mi żebyście mnie dobrze zrozumieli - nie chciałem, żeby doszło do tego co się stało. I chociaż trudno wam będzie w to uwierzyć, a nie uwierzą mi na pewno ci, którzy w tym momencie nie są w stanie okazywać już żadnych uczuć, a ich jedynym zajęciem jest obłąkane maszerowanie po ulicach naszych miast, to ja naprawdę chciałem dobrze. I mimo że większość z was znajduje się w tej chwili, podobnie zresztą jak i ja, zabarykadowana w bezpiecznych schronach z dala od koszmaru na zewnątrz, nie proszę was o zrozumienie. Nie będę nawet przepraszał. Przepraszałem już milion razy i wiem, że słowo to znaczy dziś mniej, niż... no cóż, czy oprócz żywności, dachu nad głową i ciepłych ubrań, ma coś jeszcze dzisiaj jakiekolwiek znaczenie? Historia pełna przygód?

Wszystko zaczęło się w Wigilię. Martwe choinki nie zdążyły jeszcze upstrzyć dywanów zielonym igliwiem, a wraz z końcem dnia balkony promieniowały światłem kolorowych ozdób. Elektrownie pompowały prąd, by zasilić świątecznym nastrojem miejskie ulice, coraz jaśniej im bliżej centrum. Przypadek sprawił, że i ja znalazłem się tam, wśród tłumów obładowanych prezentami i ciastem, oraz ulicznych skrzypków, sprawiających że nawet najweselsze kolędy brzmiały jak marsz pogrzebowy. I właśnie wtedy, nucąc pod nosem Last Christmas, zacząłem osuwać się na skraj szaleństwa ciągnąc za sobą całą resztę.
- Cześć!
- O, cześć, cześć! – Ktoś mnie minął kręcąc głową. Kto to był? Marek? Łukasz? Głos jakby Marka, ale postura bardziej Łukasza. Możne jednak Krzysiek? Tak, to na pewno był Krzysiek. To nawet lepiej, że to był on. Nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą, więc mogłem go nie zauważyć bez specjalnych wyrzutów sumienia. Świąteczna paranoja zaczynała osiągać swoje apogeum, a ja zazwyczaj byłem zbyt nerwowy, żeby tak po prostu olać tak bezpośrednie przywitanie. Szczególnie w Wigilię.
Już chciałem odejść, gdy zza pleców ten sam głos zarzucił przynętę i schwytał mnie, znienacka, w żelaznych kajdanach przypadkowego spotkania na ulicy.
- Pająk!
- Kylo! – Odkrzyknąłem, bo cóż miałem rzec. Wada wzroku zawsze była dla mnie czymś w rodzaju niewidzialnych okularów przeciwsłonecznych, ale nie czapką niewidką. Mogłem się za nią schować, ale nie potrafiłem zniknąć.
- Pająk! A czy ty wiesz, kto się o ciebie ostatnio pytał? – Ktoś się mną zainteresował? Ktoś poświęcił mi jakąś myśl? To coś znaczy!
- Kto?
- Dominika!
- Kiedy?
- Nigdy, frajerze! Nie udawaj, że mnie nie widzisz! Cześć! No i wesołych świąt! Ha! Ha!

Zniknął, wysoki, tak wysoki, że jeszcze w jakiś czas jak poszedł, ja stałem w jego cieniu, zdumiony i zdenerwowany. Bo to prawda, nazywam się Pająk. Na imię mam Tomek, a po nazwisku mówili mi od dzieciństwa, a dzisiaj to i tak nie ma najmniejszego znaczenia. Na uczelni co prawda przestali, pan Tomasz, Tomaszu. Chociaż to dziwne. Jestem niski i chudy oraz noszę okulary. Nietzsche nazwał Kanta pająkiem, a to znaczy, że próbuję powiedzieć coś o sobie. Jeśli spotkacie mnie kiedyś, nie pytajcie mnie, proszę, która godzina. Nie jestem spider-man’em. Boję się ludzi.

Skręciłem w jakąś ulicę, nie widziałem nazwy, ale jest tam MacDonalds i księgarnia. W sumie centrum miasta, gdzieś tam jest park i fontanna. Kiedyś usiadłem na ławce z Dominiką i opowiadałem jej o masturbacji dziadka Marilyn’a Manson’a. Odruchowo wszystko pokazuję na sobie i potem już nie dała mi się odprowadzać do domu. A próbowałem. Chyba zbyt często. Chyba tak. Przez Krzyśka przypomniało mi się, że ledwo widzę na oczy, i skupiłem się na kontemplowaniu tego zjawiska. Od niepamiętnych czasów nosiłem wadę wzroku jak przyciemniane okulary w stylu tych wszystkich lansujących się szpanerów, których mijamy na ulicy zazdroszcząc im wyglądu i śmiejąc się w duchu z ich niewątpliwego upośledzenia umysłowego. Ale z nią, na brzydkiej twarzy, mogłem iść z podniesioną głową i ze zmrużonymi oczami, mając za jedyne punkty orientacyjne, światła przejeżdżających samochodów, a jako zajęcie, rozmyślania nad tym, kim będę, kiedy wreszcie los podaruje mi na urodziny (lub na Gwiazdkę – Ha! Ha!) szansę na lepsze życie.

Dziś, o mój Boże, nie mam pojęcia, jak mogłem tak żyć, ale właśnie dlatego, że żyłem tak a nie inaczej, zakochałem się po raz pierwszy. A później zakochałem się po raz drugi, i o tym jest ta historia. Że co? Obiecywałem coś innego? To właśnie przez to, że się zakochałem, akurat w Wigilię, zniszczyłem świat. Nie wierzycie? Nie chciałbym być odebrany jak ktoś, kto całymi dniami użala się nad sobą jednocześnie nie robiąc nic, aby zmienić jakoś swoje życie. To prawda, że sporo myślę o sobie i o tym, jak mogłoby być lepiej, niż beznadzieja właściwa mojej powszedniości. Czasem uciekam w fantazje, ale wydaje mi się, że potrafię je odróżnić od rzeczywistości. Gdy Dominika odeszła w zapomnienie, a ja, idąc przez rozmiękczony śnieg tego świątecznego dnia, zaszedłem do kawiarni napić się kawy, obsłużyła mnie ona, piękna nieznajoma. Gdy ją ujrzałem, stało się coś dziwnego, iskra przeskoczyła między nami, rozgrzewając powietrze wokół, niczym płomień palnika. Uśmiechnęła się do mnie, a świat zrobił się łatwopalny. Ogień ogarnął ludzkie umysły - gdybym był cyniczny, powiedziałbym, że ogarnęła ich świąteczna gorączka. Ludzie rzucili na ziemię paczki z prezentami i skoczyli sobie nawzajem do gardeł. I wcale nie składali sobie wtedy życzeń szczęścia, zdrowia i pomyślności. Słychać było tylko wściekły wrzask, a wokół walały się flaki, wszędzie wokół walały się flaki... No cóż, tak czy siak, wesołych świąt!