sobota, 22 października 2011

Sto procent niepewności

Może gdybym papierosy palił i kawę pił, to stan ów bym pokochał - samo jednak JA czasem już nie starcza i siano wszędzie, ino siano, słoma... Gdy nuda w tryby czasu wrzuca gumowe spowalniacze, a wszystko co konstruktywne i pożyteczne bezsilną pluje awersją, wtedy właśnie ciągnie mnie tam, gdzie schodzą się ludzie przekonani. Przekonani o tym, że idee którymi wypełniają po brzegi swoje wielkie mózgi, są ze wszech miar warte podtrzymywania i obrony. Ciągnie mnie tam, gdzie sądzi się że racja jest najichsza, a reszta się myli i to jak. Ciągnie mnie w miejsca przestronne, potakującą publicznością wypełnione i z ustawionym na środku auli mikrofonem. Ciągnie mnie na sympozja teologiczne.

Jakie to odświeżające - spotkać człowieka, który rzeczywiście wierzy w to co gada, a nie, tak jak ja, tylko zmienia zdanie na przeciwstawne w zależności od tego z kim akurat rozmawia. No bo gdy ktoś na przykład mi mówi, że lubi czytać Harrego Pottera, to ja jak z automatu odpowiadam, że książka ta szkodzi dzieciom, ponieważ sugeruje iż wszelkie problemy można rozwiązywać przy pomocy magicznych sztuczek. Gdy ktoś twierdzi natomiast, że proza J. K. Rowling to szatańskie wersety i równia pochyła do otchłani piekielnych, ja zarzucam mu, bo jakżeby inaczej, przesadę i fanatyzm w ocenie literatury przygodowej. To straszne, gdy poznając nową osobę nie wiem co myśli ona o życiu, wszechświecie i całej reszcie - nie mam wówczas pojęcia z jakimi przekonaniami się odsłonić! A na sympozjach teologicznych wszystko wydaje się takie proste...

Zawsze miło spędzam czas, wysłuchując obrażających zdrowy rozsądek bredni wygłaszanych na teologicznych sympozjach. Tak - bredni. Cóż, nie chodziłbym przecież na takie spotkania, gdyby idee tam przetwarzane mogły wzbudzić we mnie to okropne uczucie - chęć akceptacji jakiejś przetworzonej idei! Z góry zakładam więc, że wszystko cokolwiek usłyszę uznam za przyjemny dla ucha absurd, i jak dotąd nigdy się nie zawiodłem. Nigdy też nie odmawiam sobie przyjemności zadania paru pytań na koniec. I nigdy też nie znudzi mnie reakcja publiczności na moje wystąpienie - zawsze znajdzie się kilka osób, u których wzbudzę ewangelizacyjne zapędy. Ile to ja już dostałem numerów telefonów z prośbą o szybki kontakt w celach duchowo-reanimacyjnych! Ale niestety - głównie od młodych księży. Okazuje się, że młode, urodziwe i niewyświęcone babeczki, nie tylko ewangelizacyjnych zapędów są pozbawione, ale i chęci przesiadywania na sympozjach, zarówno tych teo-jak-i-nie-teo-logicznych.

I tak na przykład parę dni temu dostałem adres kościoła. Kościoła, w którym można spotkać kobietę. Kobietę, która krzyczy. Co krzyczy? Krzyczy to, co krzyczy, ważne, czemu krzyczy. No, krzyczy, bo jest, jakżeby inaczej, opętana. Facet poznany na teologicznym sympozjum zarzekał się, że kobieta na umyśle zdrowa, co stwierdził psychiatra (i to nie jeden). Skoro zdrowa na umyśle, to musi zdrowo opętana. Więc jak komuś wiary ubywa, niech pójdzie posłuchać i popatrzeć, a nuż się nawróci, jak się z takim zjawiskiem bezpośrednio zetknie. Zostawmy na marginesie moralną ocenę praktyki wykorzystywania "krzyczącej kobiety, potencjalnie opętanej" w celach kościelno-marketingowych, i odpowiedzmy na pytanie z gruntu ciekawsze - czy autor niniejszego sceptycyzm chwalącego wpisu z zaproszenia na szatańskie show skorzystał? Nie, nie skorzystał. Czemu?

Nawet największy hardkor, skończywszy o 3 nad ranem oglądać Egzorcyzmy Emily Rose, ma wewnętrzny opór przed beztroskim udaniem się do łazienki, gdy nagle siły zła w ciemnościach się czają, w mrocznych zakamarkach przedpokoju i w cieniu kuchennych szafek. Czy więc ktoś, kto tak dziarsko (a co tam!) pozwala sobie na ateistyczno-teologiczne prowokacje przy dziennym świetle, nie osłabia tym samym swego hipotetycznego duchowego pancerza, narażając się na atak ze stron demonicznych po zachodzie Słońca? Odpowiedź wydaje się oczywista.