wtorek, 25 sierpnia 2015

Co ta pustynia

Upał. Potrzebowałem coś załatwić. Niby nic pilnego, ot, spotkać się z kimś, rozrzucić trochę papieru po urzędach, wymienić klika uśmiechów i zebrać dowody uznania za sztucznie wygenerowane zasługi i cnoty. To był jeden z tych dni, gdy hałas miasta kusi obietnicą oazy zza wścibskich wydm blokowisk, a ludzie, anonimowi w kawiarnianym tłumie, gotowi byli hojnie lać wodę ze swoich powierzchniowych zainteresowań. Nie wiem, skąd brała się we mnie ta zarozumiałość, ale czułem, że nie mogę już dłużej chować pod kefiją spieczonych ust i starych pajęczyn. Gorączkowo ściskałem więc Koran, chorobliwie ściskałem też inne księgi, podczas gdy kurz na języku domagał się w urwanych sunnach starcia lub rozmowy. Byle uwolnić się od tych krzywych ścian i popękanego sufitu, myślałem, zanosząc modły w eschatologicznej próżni lub interpretując wróżby ze stochastycznych heksagramów. Byle wyplątać się ze starych tradycji, od popijania zimnej herbaty nad pustą kartką i wysłuchiwania zawodzenia demonów:
– Kim jesteś?
– O żeż wy, odwieczne pytanie?
Dawałem więc odwieczną odpowiedź:
– Nie mam pojęcia.

Rytuał kończył się zawsze tak samo; ustawiałem święte księgi na półce, jakbym szykował amunicję do walki z piaskową burzą – Biblia, Księga Mormona, I-Ching, Dianetyka, Diuna, Mad Max, Gwiezdne Wojny… Wszystkie obiecywały to samo. Obiecywały zwycięstwo. Obiecywały dużo płynów i nowe życie. Tego ostatniego obawiałem się jednak najbardziej.

Wyszedłem na pulsujący w gęstym powietrzu żar, stawiając kroki i mrużąc oczy. Wsłuchiwałem się w szeleszczącą pod stopami pustynię. Zapas wody chlupotał beztrosko w doczepionym garbie, który w innych okolicznościach dodawał mi posępnej powagi. Nie szukałem towarzystwa, tak jak i nie szukałem innych rzeczy – złotych płyt Moroniego, Arki Przymierza – gdyż jedynym przewodnikiem na pustyni jest przypadek. Na pustyni jedynym przewodnikiem jest przeznaczenie, a na Tatooine, wśród Beduinów i Fremenów, wśród War Boys przypadek i przeznaczenie oznaczają zawsze to samo. Dlatego nie byłem zdziwiony, gdy natknąłem się karawanę przyjaciół z czasów, gdy zsikałem się w piaskownicy.
– Wpadnij do nas.
– Nie mogę, poważnie.
– Czemu? Pogadamy.
– Mam dziurę w skarpecie.
– Więc pokój z tobą.
– I z wami.

Znalazłem się w miejscu, którego nie ma na mapie ani nigdzie. Na horyzoncie ocean uśmiechał się do mnie fałszywie, a ja byłem w ciąży i podziwiałem swoje nabrzmiałe piersi ponad nabrzmiałym brzuchem. Długo tak stałem. Robiłem zdjęcia. Całkiem sporo. Odpychając myśli o brakującej macicy złożyłem przysięgę: znajdę dla ciebie czas. Jestem ojcem i matką. Ozdobiłem czoło kirem. Jestem wdowcem.

Gorąc wylewał się jak smoła z przepełnionego kotła, podczas gdy ja niestrudzenie wypełniałem przestrzeń wokół nas piaskiem. Wydaje się, że miraż pochłonął mnie do reszty, bo pamiętam, że spytałaś, czy szukam specjału. Byłaś ciekawa, jak długo jeszcze będziemy tu błądzić, czy buduję statek i dlaczego wypatruję burzy. Chciałaś wiedzieć, kiedy ostatni raz poddałem się audytowaniu. Kazałem ci się zamknąć i zabrałem się za wypełnianie druków. Wpisałem imię,  adres, znasz mnie. Powiedziałaś:
– Znam cię.
Powiedziałem:
– Zamknij się, wypełnię to za ciebie. Masz mokre stopy.
Powiedziałem:
– Ten siniak, ty wiesz, lubię cię w ciszy. Tylko szum fal, dorosłość, a my klif, brzeg, jak dzieci. Zamki z piasku. Jestem królem i rządzę. Tak więc chcę cię na kolanach, rozkazuję ci, brzuchu. Stworzysz potwora, a ja dam mu ziemię i święto. Święto potworów. To będzie mój dzień...

Popołudniowy głód obudził mnie, a ja obudziłem Słońce. Częściowo rozebrany siedziałem w zielonym półcieniu, wśród ruchomych piasków, jaszczurek i skorpionów. Nie poznałaś mnie, dopiero, gdy się ubrałem i poprawiłem włosy.
– To ty.
– Było mi gorąco.
– Nie mów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz